PIERWSZY CZŁOWIEK najlepszym filmem 2018 roku? 5 argumentów pełnych zachwytu
Damien Chazelle wyrasta na prawdziwie wybitnego reżysera. Whiplash i La La Land pokazały, że doskonale rozumie on każdy aspekt tworzenia filmu – od angażującego i błyskotliwego scenariusza, przez doskonałą warstwę audiowizualną, aż po wybitne popisy aktorskich umiejętności. Chazelle czuje rytm, wyprawia cuda z montażem, ma oko do kadrów i wrażliwość do przejmujących historii. Pierwszy człowiek początkowo wydawał się dość nietypowym wyborem dla autora przebojowego La La Land. Odejście od tematu muzyki? Film biograficzny według cudzego scenariusza? Poniekąd całkiem słusznie obawiano się, że tak obiecujący reżyser będzie marnować czas na historyczne laurki. Po premierze filmu staje się jednak jasne, że to nie zamiłowanie do muzyki jest wspólnym mianownikiem dzieł Chazelle’a. Stanowią go odważne podążanie za marzeniami i związana z tym samotność. Bohaterami tych obrazów są osoby pełne pasji i oddania – marzyciele naznaczeni wewnętrznymi demonami. Zamiast banalnej laurki dostaliśmy zaś najlepszy film roku. Przynajmniej w mojej opinii – zapraszam do porównania własnych wrażeń z poniższymi argumentami!
1) Filmowy Neil Armstrong to człowiek, nie postać
Spotkałem się z opiniami, według których trudno nawiązać więź z głównym bohaterem filmu. Neil Armstrong grany przez Ryana Goslinga to wycofana i spokojna osoba, która sporadycznie otwarcie manifestuje swoje emocje. Z tego powodu niektórzy mieli trudności z sympatyzowaniem z nim i przejmowaniem się jego losami. Naprawdę? Czy aktor musi rozwalać pokoje hotelowe i wygłaszać gniewne monologi, żeby wzbudzić nasze zainteresowanie? Czy wielkie aktorstwo nie istnieje bez przesadnie dramatycznych gestów? Neil Armstrong był opanowany i oszczędny w swoich reakcjach. Nie próbował zdominować innych swoich charakterem i nie był przebojowy – polegał na swojej sumienności i profesjonalizmie. Traumatyczne doświadczenie, którego doświadczył kilka lat przed słynnym lotem odmieniło go w sposób, jaki niewielu widzów może zrozumieć. Ta potworna strata sprawiła, że Neil zamknął się w sobie i rzucił się w wir pracy, próbując nie okazywać, jak rozdziera go cierpienie. Scenarzysta (Josh Singer), opierający swoją pracę na książce człowieka, który poznał Armstronga jak mało kto, dobrze to rozumiał. Reżyser i wybrany przez niego aktor również to rozumieli.
Czasem widzimy ciepło i serdeczność, za które wszyscy go tak kochali, a innym razem jedyną wskazówką dotyczącą jego stanu są oczy. To zresztą jedna z rzeczy, które najbardziej szanuję w Ryanie – on potrafi pokazać bardzo wiele samymi oczami. Grany przez niego Neil może stać nieruchomo z kamienną twarzą, ale w jego spojrzeniu widać, jak wielki ból w sobie kryje. Gosling nie był zainteresowany stworzeniem wielkiej postaci skrojonej pod oscarową nominację (choć ta zdecydowanie mu się należy) – zamiast tego oddał charakter prawdziwego człowieka tak wiernie, jak tylko mógł. I to właśnie dzięki temu – nie pomimo tego – od pierwszych scen nawiązałem z nim więź i czułem się, jakbym oglądał na ekranie przyjaciela albo nawet siebie samego. Kogoś z krwi i kości, nie wymysł cudzej wyobraźni.
2) Wizualny majstersztyk
Piękne to czasy, w których można nakręcić film przedstawiający loty kosmiczne i zrobić to w taki sposób, że widz za cholerę nie jest w stanie powiedzieć, gdzie użyto CGI. W Pierwszym człowieku ani jedno ujęcie nie trąci komputerem, a każdy kadr jest bezbłędnie wiarygodny. Świetnym i dość nowatorskim zabiegiem okazało się porzucenie imponujących ujęć pojazdów kosmicznych i pięknych panoram na rzecz uchwycenia perspektywy bohaterów. Lot wśród gwiazd nie wygląda już tak majestatycznie, kiedy jest oglądany z wnętrza ciasnej, klaustrofobicznej puszki. Przestrzeń, w której zamknięci są bohaterowie, mogłaby wzbudzać większy dyskomfort tylko, gdyby jeszcze wcisnął się tam jakiś Ksenomorf. Mimo tego, kiedy razem z astronautami udaje nam się dostrzec bezkres przestrzeni kosmicznej, zaczynamy rozumieć całe to szaleństwo. Już w niesamowitej sekwencji otwierającej film możemy zobaczyć i zrozumieć piękno naszej planety widzianej z tak odległej perspektywy. Co ważne, nie pamiętamy wtedy o tym, że oglądamy efekt cudzej wyobraźni i ciężkiej pracy – czujemy, że jesteśmy świadkami czegoś rzeczywistego i namacalnego. To, że troska o autentyzm nie opuszczała twórców nawet na moment, widać w całym filmie – poza oczywistymi rzeczami, takimi jak scenografia, zadbano także o różne detale, w tym ziarnistość obrazu. Dzięki temu odnosimy wrażenie, jakbyśmy oglądali coś, co powstało kilka dekad temu.
3) Wiara reżysera w widza
Podobne wpisy
Kolejny zarzut, który w moich oczach jest dużą zaletą to spore, czasem nieoczywiste przeskoki w czasie. Co z tego? Filmowa historia jest bardzo przejrzysta, wystarczy tylko trochę skupienia. Chazelle unika łopatologicznej ekspozycji i nie zawraca sobie głowy tłumaczeniem zbędnych rzeczy. W filmie zostaje to, co rzeczywiście istotne dla bohatera i jego historii. I tak, pewne sprawy są pozostawione naszej interpretacji, ale czy to nie jest idealne podejście podczas przedstawienia skrytej osoby, którą był Armstrong? Mamy zresztą okazję zobaczyć wszystko, co powinniśmy. Jego miłość do rodziny i dystansowanie się od niej wskutek żałoby. Dobre relacje z przyjaciółmi, ale także unikanie pewnych osobistych tematów w rozmowach z nimi. Pasja i determinacja w przygotowywaniu misji lotu na Księżyc jako forma ucieczki przed paraliżującym go bólem. Metodyczne i rzeczowe podejście do swojej funkcji, lakoniczne odpowiedzi udzielane podczas wywiadów, ale i drobne romantyczne gesty. Dostajemy wszystkie elementy, których potrzebujemy, i wystarczy odrobina woli, by sobie je poskładać w całość.
Nadmiar ekspozycji i kompletnie zbędna narracja z offu to jeden z największych problemów współczesnego kina – dobrze, że tym razem jesteśmy traktowani jak dorośli. I to nie tylko w temacie bagażu emocjonalnego bohatera, podobnie ukazany zostaje dylemat dotyczący celowości przeznaczania tak ogromnych środków na podbój kosmosu. Film oddaje głos obu stronom sporu i pozostawia werdykt widzowi, choć mimo wszystko chyba bardziej skłania się ku romantycznej wizji odkrywania nieznanego.