PIERCE BROSNAN jako JAMES BOND. Ranking filmów z tym, który PRZYWRÓCIŁ 007 DO ŻYCIA
2. Świat to za mało (1999), reż. Michael Apted
Podobne wpisy
Dobry, solidny Bond – tak można by określić dziewiętnasty odcinek przygód agenta 007. Patrząc jednak na filmografię reżysera (Goryle we mgle, Nell, Krytyczna terapia, Park Gorkiego), Michaela Apteda, spodziewałbym się czegoś przynajmniej tak dobrego jak GoldenEye, zwłaszcza że dysponował ponad dwa razy większym budżetem. Żeby być sprawiedliwym, po efektach specjalnych faktycznie widać, że twórcy mieli więcej pieniędzy. Po scenariuszu, montażu i opracowaniu psychologicznym bohaterów zaś nie, ale przecież doskonale wiemy, że akurat te sprawy nie zależą od środków finansowych. Film cierpi na jedną podstawową bolączkę. Nieco zbyt słabe postaci antagonistów (Sophie Marceau jako Elektra King i Robert Carlyle jako Renard), co trochę osłabia uwagę odbiorcy. Nie są one tak wyraziste jak w przypadku GoldenEye. Po obejrzeniu wyczynów Xenii Onatopp (Famke Janssen) czy wyrazu twarzy generała Orumowa (Gottfried John) pamięta się ich długo. Uroda i charakteryzacja Carlyle’a przynajmniej robi jakieś minimalne wrażenie niepokoju, ale Marceau jako Elektra kompletnie znika. Jest zbyt słodka i aktorsko nie przykłada się do pokazania negatywnych emocji nawet wtedy, kiedy już wszystko o niej wiadomo. Brosnan jako Bond jest w swoim brosnanowskim stylu jednocześnie szarmancki i brutalny, a duet Marceau/Carlyle siłuje się ze sobą, kto z nich wyjdzie na bardziej zdeterminowanego do…? No właśnie. Zgładzenia Bonda czy dominacji nad światem? Trudno powiedzieć, szczególnie kiedy dowiadujemy się więcej na temat motywacji postępowania samej Elektry. Za ten właśnie zgrzyt w postaci niewielkiej, ekspresywnej dzikości czarnych charakterów Świat to za mało trafił na drugie miejsce. Byłoby znacznie lepiej, gdyby ten odcinek Bonda zawierał mniej akcji, a więcej suspensu.
1. GoldenEye (1995), reż. Martin Campbell
Pamiętam, jakie to było wydarzenie w mediach, że nareszcie pojawi się nowy odcinek przygód Jamesa Bonda z nowym aktorem, piosenką Tiny Turner, muzyką Érica Serry, wysokobudżetowymi efektami specjalnymi, no i polską aktorką (Izabella Scorupco). Przed premierą ten medialny balon został napompowany do granic wytrzymałości i na szczęście gdy pękł, nie poczułem zawodu. Zupełnie nie dziwię się dlaczego. Za reżyserię GoldenEye odpowiadał przecież Martin Campbell. Dzięki niemu 11 lat później miałem przyjemność obejrzeć Casino Royale, czyli tę część serii o Jamesie Bondzie, którą uwielbiam najbardziej, chociaż nie ukrywam, że mam ogromny sentyment właściwie do każdego odcinka, nieważne, jaki aktor wciela się w postać 007. Gdy muszę zdecydować, który Bond jest najlepszy, decydują detale, nawet w przypadku Timothy’ego Daltona, wlokącego się gdzieś na dalszych lokatach, wciąż jednak pozostającego nieco chropowatym, nieokrzesanym, ale jednak Bondem. W GoldenEye po raz pierwszy pojawił się Pierce Brosnan, czyli aktor z wrodzoną klasą, widoczną i w zachowaniu, i w urodzie. To zadziałało. Mimo wielu technicznych zalet, jakie ma GoldenEye, Brosnan, a więc świeży aktorski powiew z Irlandii, uwiódł publiczność i zapewnił sobie jej akceptację na kolejne trzy produkcje. Kupiłem kasetę z muzyką Serry, nawet taką z hologramem, licencyjną za kilkadziesiąt tysięcy starych złotych. I chociaż niektóre efekty specjalne już dzisiaj wręcz śmieszą (np. zderzenie rosyjskiego Miga-29 ze stacją radarową w Severnaya), rajd czołgiem T-55 po ulicach Petersburga wciąż robi piorunujące wrażenie, jego zderzenie z pociągiem pancernym również, oraz Sean Bean jako czarny charakter.