OZARK. Recenzja nowego serialu Netflixa
W świecie dzisiejszych seriali panuje przepych, w którym trudno jest się odnaleźć. Można zakładać, że w tym wyścigu o uwagę widza największe szanse mają ci, którzy dysponują najbardziej oryginalnymi pomysłami na scenariusz. Nic bardziej mylnego. Wciąż bowiem sprawdzają się historie dobrze znane, ale podane w ciekawy i interesujący sposób. Tajemnica tkwi bowiem w marchewce, która, przywiązana przed oczyma widza, zachęca go do podążania śladem bohaterów.
Tę zasadę realizuje serial Ozark, najnowsza produkcja platformy Netflix, debiutująca 21 lipca. Byłem mile zaskoczony tym, że całkowicie pochłonął mnie serial, oparty co prawda na intrygującym koncepcie fabularnym, ale nieuskuteczniający żadnych odkrywczych przesłań, niedodający niczego nowego do światopoglądu. To bowiem kolejne, dalece nietypowe kino familijne, bo o nietypowej familii traktujące. Ojciec, chcąc zapewnić wikt i opierunek swojej rodzinie, zamiast uczciwej pracy, podejmuje się bowiem nielegalnych interesów. Zapytacie zatem – a gdzie ta marchewka? Już tłumaczę.
Przed głównym bohaterem postawiono bowiem niemałe wyzwanie. Marty Byrde jest wyjątkowo bystrym doradcą finansowym, jednym z najlepszych w Chicago. Wraz ze swym wspólnikiem został dostrzeżony przez lidera meksykańskiego karteru narkotykowego, który zaproponował im pranie brudnych pieniędzy. Gdy zlecenie wymyka się spod kontroli, Marty musi zabrać rodzinę i osiedlić się w położonych nad jeziorem górach Ozark, by tam kontynuować szemrany proceder. Tym razem jednak będzie miał nóż na gardle – jeśli w ciągu lata nie uda mu się wyprać ośmiu milionów dolarów, jego rodzina zginie.
Nie trzeba dodawać, że los będzie nieustannie podrzucał Marty’emu kłody pod nogi. Jego małżeństwo jest już w zasadzie fikcją, po wyjściu na jaw zdrady, jakiej dopuściła się żona. Choć malownicze otoczenie Ozark aż tętni od nadmiaru turystów, znalezienie i przejęcie lokalu przynoszącego na tyle duże zyski, by można było ustawić w nim „pralkę”, nie będzie takie łatwe. Obecność tajemniczej rodziny, zajmującej się produkcją heroiny i trzymającej miejscowość w garści, także nie pomoże Marty’emu w rozwinięciu skrzydeł. I to jest właśnie ta marchewka. Narracja ułożona została w taki sposób, by maksymalnie skomplikować los bohatera, zawiesić na jego szyi pętle i dać widzowi możliwość obserwacji tego, co biedaczysko pocznie, by się z niej wydostać.
Efekt ten nie byłby jednak możliwy do osiągnięcia, gdyby nie wiarygodne i przekonujące aktorstwo. W Ozark uświadczymy plejadę wyjątkowo ciekawych charakterów, ale chyba nikogo nie zdziwię, mówiąc, że jej centralną postacią od początku do końca pozostaje Marty Byrde, grany przez Jasona Batemana. To brawurowa rola, bo po pierwsze ukazuje nowe możliwości aktora, kojarzonego dotychczas głównie z występów w komediach niskich lotów. W Ozark pod maską komika ukryte zostało wiele bólu, co Batemanowi przyszło zaskakująco naturalnie. Po drugie dlatego, że postać Marty’ego jest kapitalnie rozpisana, wręcz tryska elokwencją, co zachęca do wytężania słuchu przy każdym jej monologu, gdyż zawsze ma do powiedzenia coś interesującego, a na każdą wątpliwość błyskawicznie znajduje odpowiedź.
Szuflada komika jest dla Batemana za ciasna już od jakiegoś czasu, co zasugerował kapitalnym występem w Darze z 2015. W nowej produkcji Netflixa aktor udowodnił jednak, że paleta jego umiejętności jest jeszcze szersza. Bo fakt jest taki, że Ozark jest serialem Batemana, ale jeśli pomyśleliście, że chodzi mi w tym wypadku tylko o aktorstwo, to jesteście w błędzie. Jest jego dosłownie – wyprodukował bowiem serial (oparty na pomyśle Billa Dubuque i Marka Williamsa), a także wyreżyserował (!) większość jego odcinków.
Jak zasugerowałem na początku, siłą Ozark jest, że inteligentnie i przemyślanie powtarza to, co z pozoru jest znane, ale jednak nie pogardzi elementem zaskoczenia. Dreszczowiec przeplata się tutaj z komedią, co wpływa zarazem na nieprzewidywalność zdarzeń. Jeśli miałbym do czegoś przyrównać najnowszą produkcję Netflixa, chcąc wskazać zachęcającą analogię, to pierwsze skojarzenie, jakie nasunęło mi się podczas seansu, skierowało mnie do kultowego już serialu Breaking Bad – moim skromnym zdaniem jednego z najlepszych i najważniejszych telewizyjnych tworów ostatnich lat, a może nawet dekad. Spora dziura utworzyła się po emisji ostatniego, piątego sezonu produkcji autorstwa Vince’a Gilligana. Mam wrażenie, że Ozark jest w stanie ją zapełnić. Wszak znowu mamy do czynienia z ojcem rodziny, który nie zawaha się przejść na ciemną stronę narkotykowego świata po to tylko, by zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo. I uczyni to równie brawurowo, co Walter White.
W świecie seriali Ozark to dla mnie jedno z większych pozytywnych zaskoczeń tego roku. I tak, twórcy kupili mnie – już teraz nie mogę się doczekać drugiego sezonu.
korekta: Kornelia Farynowska