Oscarowe filmy, których NIKT NIE LUBI
Najbardziej pożądana statuetka światowego przemysłu filmowego dla jednych jest podsumowaniem trudu i kariery, dla innych – trampoliną do kariery, ale bywają też tacy, którym Oscar nie przyniósł nic dobrego. F. Murray Abraham, po odebraniu złotego rycerza w 1985 za rolę w Amadeuszu, nie otrzymał nigdy więcej żadnej równie ciekawej roli. To samo spotkało Gwyneth Paltrow, a wcześniej – Loiuse Fletcher. Oscary nie pomogły Malikowi Bendjelloulowi, reżyserowi dokumentalnego Sugarmana, który popełnił samobójstwo w wyniku depresji. Istnieje także ciekawa teoria dotycząca aktorek – okazuje się, że częściej niż nie po otrzymaniu Oscara artystka została zdradzona przez męża lub spotkał ją rozwód. To specyficzne fatum dotyczy też filmów. W ciągu dziewięćdziesięciu lat nagrodę otrzymało kilka filmów, których nikt* zdaje się nie lubić.
*„Nikt” to pojęcie bardzo arbitralne. Jestem świadomy, że wśród siedmiu miliardów ludzi znajdzie się miłośnika każdego filmu. Chodzi o filmy z Oscarem na koncie, które mają zaskakująco mało fanów i zaskakująco dużo antyfanów.
W 80 dni dookoła świata
Przygodowy film oparty na prozie Juliusza Verne’a to jedna z największych hollywoodzkich produkcji wszech czasów. Wszystkiego było tu dużo: na potrzeby zdjęć wybudowano czterdzieści różnych planów w sześciu studiach, ekipa odwiedziła trzynaście krajów, w których zatrudniono łącznie niemal 70.000 statystów. W zdjęciach wzięło udział ponadto ponad osiem i pół tysiąca zwierząt oraz kilkadziesiąt amerykańskich gwiazdorów w niewielkich rólkach, zwanych dzisiaj potocznie cameo. Na oscarowe after party zorganizowane przez producenta zaproszono osiemnaście tysięcy gości, a obraz przez długi czas dzierżył rekord najdłuższego tytułu filmu nagrodzonego Oscarem za film roku (pobił go Lot nad kukułczym gniazdem). Nie jestem w stanie przypomnieć sobie żadnej sytuacji z mojego piętnastoletniego, filmoznawczego życia, by ktoś wspomniał o 80 dniach… w jakimkolwiek kontekście. Nie sposób nawet nazwać tego filmu nielubianym – zdaje się, że jest on kompletnie zapomniany.
Chicago
Co kilka lat powstaje film, który ma przywrócić magię klasycznego musicalu, staje się chwilowym hitem, a potem szybko popada w zapomnienie. Kilka lat temu nuciliśmy i tupaliśmy nogą do La La Land, a na początku XXI wieku niesamowitym sukcesem okazała się filmowa adaptacja musicalu Boba Fosse’a Chicago. Roztańczone Renée Zellweger i Catherine-Zeta Jones z wtórującymi im Johnem C. Reillym i Richardem Gere’em podbiły serca członków Akademii, którzy wyróżnili film statuetką przy całkiem okazałej konkurencji, na którą składały się druga część trylogii Władca Pierścieni: Dwie wieże, ówczesne opus magnum Martina Scorsese, Gangi Nowego Jorku, wybitny Pianista oraz Godziny. Próbę czasu znacznie lepiej przeżył zaledwie rok starszy postmodernistyczny musical, Moulin Rouge, który doczekał się niemal kultowego statusu, bo Chicago pozostaje filmem, w kontekście którego często zadaje się pytanie: „to ten film dostał Oscara?!”.
Oliver!
Jedną z największych wpadek Akademii wydaje się decyzja o przyznaniu Oscara za rok 1968 musicalowi (oni coś mają z tym gatunkiem!) Carola Reeda. Dlaczego? W tym samym roku do kina weszła 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka. By pozostać uczciwym – Odyseja… również nie jest filmem, który da się łatwo lubić. Jednak rzesza jego fanów, a czasem wręcz wyznawców, jest ogromna, ogląda się go do dzisiaj jak świat długi i szeroki, odkrywają go kolejne pokolenia. Żeby było zabawniej, dzieło Kubricka nie otrzymało nawet nominacji w kategorii filmu roku. Oliver! to adaptacja klasycznej i popularnej powieści Karola Dickensa, Oliver Twist. Renoma autora i powieści oraz niezbyt silna konkurencja (wyłączając Lwa w zimie) sprawiły, że film Reeda stał się gwiazdą jednego wieczoru, która zasila wyjątkowo mało list ulubionych filmów miłośników X muzy.