Od miłości do nienawiści. Filmy, które PODZIELIŁY widzów w 2024 roku
Rok 2024 był dla kina całkiem obfity – na ekrany trafiło sporo wyczekiwanych, wyrazistych i po prostu ciekawych tytułów. Naturalnie nie wszystkie z nich były dobre, choć sporo reprezentowało naprawdę wysoki poziom. Nie wszystkie też spotkały się z jednoznacznym przyjęciem – przeciwnie, całkiem sporo uzbierało się premier, które podzieliły zarówno miłośników kina, jak i krytykę. W tym miejscu przyglądam się dziesięciu wybranym filmom, które w mijającym roku kalendarzowym podzieliły widzów.
„Challengers”
Pierwsza piłka od Luki Guadagnino i jego Challengers. Dynamiczna opowieść o miłosnym trójkącie wpisanym w tenisową rywalizację była jedną z gorętszych premier wiosny – choćby za sprawą słynnej w internecie sceny erotycznego trójkąta (notabene był to klasyczny marketingowy bait, bo w scenie nie było nic odważnego). Emocje rozgrzewane przez pobudzającą zmysły obsadę oraz miejscami gorączkowy styl narracji – mający korespondować z tempem gry w tenisa – nie we wszystkich przypadkach były entuzjastyczne. Obok głosów zachwytów znalazła się spora grupa widzów, którzy wytykali Challengers pretensjonalność, montażowe rozwolnienie, ostentacyjność w przekazie wizualnym czy zbyt swobodnym podejściu do realiów rozgrywek sportowych. Jakby nie było, o filmie było głośno i chyba o to przede wszystkim chodziło. A że po drodze część widowni odrzuciła dyskotekowa energia filmu Guadagnino, było chyba wpisanym w plan ryzykiem blockbustera.
„Strange Darling”
Tegorocznym „strzałem znikąd”, czyli filmem bez wielkich nazwisk, który szturmem wziął kina i nagłówki portali branżowych, było Strange Darling J. T. Mollnera. Wyrazisty thriller igrający z motywami i strukturą revenge movie zachwycił znaczną część widzów umiejętnością rozgrywania ich oczekiwań, bezkompromisowością fabularnych twistów oraz realizacyjną bezpośredniością środków. Jednak obok gromkiego aplauzu dało się wyraźnie zauważyć bardziej krytyczne głosy (niejednokrotnie pochodzące ze środowiska filmoznawczego), wytykające Strange Darling efekciarskie gmatwanie prościutkiej narracji, cyniczne rozgrywanie motywów feministycznych i ogólną przewidywalność, maskowaną imitacją artystycznych inklinacji. W tym wypadku można odnieść wrażenie, że negatywne reakcje spowodowane były raczej przesadnie wywindowanymi oczekiwaniami wobec filmu Mollnera niż jego rzeczywistymi słabościami, jednak na chwilę w dyskursie okołopopkulturowym rozgorzała dość żywa dyskusja między zwolennikami przewrotnego dreszczowca a jego przeciwnikami. I chyba prawda nie tyle leży pośrodku, ile każda ze stron będzie miała swoją, w zależności od indywidualnych preferencji i osądów.
„Civil War”
W 2024 roku na ekrany trafiło także widowisko firmy A24, Civil War w reżyserii Alexa Garlanda. Niektóre brwi podniosły się już po ogłoszeniu, że brytyjski spec od grozy science fiction bierze się za temat fikcyjnej amerykańskiej wojny domowej – i to w roku wyborów prezydenckich. Ci jednak, którzy dali Garlandowi kredyt zaufania i zawiesili niewiarę, otrzymali nagrodę w postaci frapującej psychologicznie wariacji na temat Jądra ciemności podlanej gorzką refleksją o konstrukcji moralnej mediów i społeczeństwa. Choć Garland ostentacyjnie odżegnywał się od realnych podtekstów i inklinacji do bieżącej sytuacji w USA, wielu odbiorców zarzuciło mu niewłaściwe podejście do tematu oraz brak zarysowania politycznego kontekstu tytułowej wojny. Pojawiły się także zarzuty o to, że film jest po prostu nieciekawy, a sekwencje akcji traktowane są trochę po macoszemu, a trochę instrumentalnie. Znów ocena kontrowersji wokół Civil War zależy od preferencji i tego, czy zwyczajnie kupimy wizję Garlanda, czy obrazimy się, że nie zrealizował naszej.
„Aggro Dr1ft”
A teraz coś dla wielbicieli autorskiego kina festiwalowego, prosto od legendarnego enfant terrible współczesnego arthouse’u Harmony’ego Korine’a. Najnowszy film twórcy Skrawków czy Spring Breakers to dzieło jawnie odklejone, „przesterowane” formalnie i odcinające się od klasycznego storytellingu, na rzecz pół ironicznego, pół nerdowskiego przegryzania motywów gatunkowych nie tylko z obrębu kina gangsterskiego, ale i gier komputerowych. Jeśli ktoś tworzy obecnie postkino, to jest to Korine, a Aggro Dr1ft jest tego przykładem. Jak to bywa w przypadku radykalnego kina, odbiorcy podzielili się niemal dokładnie na pół – jednych porwał przestylizowany odjazd, innych odrzucił brak zwyczajnie pojmowanego sensu. Ale autor tym się nie przejmuje i dalej idzie w kierunku kina, które lokuje się de facto poza granicami swojego języka.
„Beetlejuice Beetlejuice”
Remaki i wznowienia kultowych tytułów to jedna z nieuleczalnych chorób dzisiejszego kina. Niby nie ma nic złego we wracaniu do czegoś, co cieszy się przez lata miłością widowni, ale częściej niż udanym rozwinięciem takie powroty okazują się pozbawionym ikry odcinaniem kuponów na fali sentymentu. Takie zarzuty sformułowała spora grupa widzów wobec nowego filmu Tima Burtona Beetlejuice Beetlejuice stanowiącym oczywiście kontynuację klasycznego Soku z żuka. Z drugiej strony fani niegdysiejszego mistrza popowej groteski uznali nowy film za sympatyczną wycieczkę w znajome rejony, stanowiące jeden z jaśniejszych punktów filmografii Burtona w ostatnich latach. Spór malkontentów z miłośnikami dobrej zabawy bez zobowiązań nie rozpalił być może do czerwoności dyskursu filmowego, ale to niemal klasyczny przypadek, który opisuje się określeniem mieszany odbiór.
„Love Lies Bleeding”
Rose Glass narobiła dużo szumu w letnim sezonie swoim drugim filmem Love Lies Bleeding. Niby arthouse’owy projekt z Kristen Stewart, ale też aspirujące do szerszego odbioru kino drogi, wchodzące w dialog z Ridleyem Scottem, Davidem Lynchem i innymi klasykami kina majsterkującymi z gatunkami filmowymi i amerykańskim vibe’em. Podobnie jak w przypadku Strange Darling, widzowie Love Lies Bleeding podzielili się na zagorzałych krytyków rozsypującego się konwencjonalnie i narracyjnie niedomagającego filmu oraz zwolenników swobodnego podejścia Glass do języka gatunkowego i przeplatania plot twistów emocjami. Tego typu produkcje są chyba skazane na taki odbiór i do pewnego stopnia karmią się podziałami, które wywołują, czerpiąc z nich swoją kulturową tożsamość.
„Joker: Folie à Deux”
Z kulturową tożsamością postaci, a przede wszystkim jej wariantu z filmu z 2019 roku postanowił natomiast igrać Todd Phillips w Jokerze: Folie à Deux. Kontynuacja przebojowej reinterpretacji historii arcyzłoczyńcy Gotham z miejsca wywracała oczekiwania, oprawiając granego przez Joaquina Phoenixa Jokera już nie w kryminalno-psychologiczną konwencję, ale w… musical. Ten wybór podkreślony obecnością Lady Gagi w roli Harley Quinn od razu odrzucił część widzów, a dalsze grupy rzuciły się do krytyki Jokera za sposób prowadzenia narracji i zakończenie, z jednej strony odwracające puentę Jokera, z drugiej brutalnie uwypuklające jego przesłanie. Jednak film nie został jednoznacznie zmiażdżony przez opinię publiczną – znalazło się całkiem sporo osób, które kupiły śpiewaną konwencję, a także przyjęły za dobrą monetę prowadzenie narracji do pewnego stopnia dialogującej z recepcją pierwszego filmu Phillipsa. Trudno o bardziej polaryzujący film w 2024 roku i chyba to będzie jego główne dziedzictwo.
„Furiosa”
Kolejny przykład powrotów do kochanych światów i postaci. Tym razem jednak chodzi bardziej o rozbudowanie mitologii luźnej fabularnie sagi Mad Maxa o origin story kultowej już postaci z Drogi gniewu – Furiosy niż o sentymentalną podróż. Do roli nie wraca Charlize Theron, za to w młodszą wersję wciela się Anya Taylor-Joy. Sam film oferuje to, co uniwersum George’a Millera zasadniczo ma do zaoferowania – spektakl postapo z wyrazistymi, przetrąconymi bohaterami i wartką akcją. Entuzjazm fanów został jednak zaburzony głosami o wtórności nowego filmu oraz absolutnym brakiem wniesienia czegokolwiek do sagi – ewentualnie tylko spłaszczeniem portretu Furiosy z poprzedniego filmu. W tym wypadku oś podziału to zwolennicy uniwersum, których ucieszył kolejny dający rozrywkę film w nim osadzony, i marudy, których rozczarował brak energii poprzednika i nieinteresująca historia. Czyli „wow” vs. „meh”.
„Gladiator 2”
Skoro o powrotach mowa, warto wspomnieć o sequelu, o który chyba jednak nikt nie prosił. Gladiator 2 to bezpardonowe odcinanie kuponów od kultowości filmu z Russellem Crowe’em z 2000 roku. Okej, starożytny Rzym to kopalnia tematów i intryg, ale czy potrzebne było wiązanie nowego filmu w tym świecie ze zdobywcą wielu Oscarów? W filmie z 2024 roku mamy innych bohaterów, nieco inne intrygi, ale wciąż dostajemy tę samą historię przymusowego niewolnika o szlachetnym pochodzeniu obalającego zepsute imperium z areny. Wielu ten film zachwycił – choćby wyrocznie polskiego internetu – i to do tego stopnia, że są w stanie iść na krucjatę w imię czystej rozrywki, którą nowy Gladiator zapewnia. Innych jednak rozczarowała cechująca obecny etap kariery Scotta niechlujność i brak poczucia sensu, jaką historię film chce opowiedzieć, dodatkowo podsycone nad wyraz liberalnym podejściem do realiów. Cóż, może historia rozsądzi.
„Diuna: Część druga”
Na koniec jedna z największych premier tego roku, czyli druga część Diuny Denisa Villeneuve’a. Epickie widowisko rozwinęło wizję Kanadyjczyka adaptującego klasyczną sagę Franka Herberta, ale nie obyło się bez wyraźnych głosów krytycznych. Podobnie jak w przypadku części pierwszej krytykowano senne tempo i brak wartkiej akcji w stylu widowisk MCU, dodatkowo zwracając tym razem uwagę na problemy z zarządzaniem tempem i pospieszność ostatniego aktu. Krytyka spadła też na reżysera za pominięcie kilku istotnych wątków, a także puentę filmu – choć tu trzeba uznać, że krytyka wydźwięku finału bierze się już z minięcia z przesłaniem samego oryginału literackiego. Krytyka jednak zderzyła się z głośnym entuzjazmem, bo wizja Villeneuve’a jest faktycznie epicka i tak jak część nr 1, tą epiką zjednała sobie widzów podobnie, jak Paul podbił serca Fremenów.