OBLICZA FILMOWEJ APOKALIPSY

Wodny świat 1995 r., reż. Kevin Reynolds, Kevin Costner
Po stopnieniu lodowców wszystkie kontynenty zostały zalane przez wodę. Samotny żeglarz, Mariner, przemierza oceaniczne bezkresy w poszukiwaniu legendarnego stałego lądu.
„Wodny świat” darzę szczególną dozą uwielbienia, na co złożyło się kilka aspektów. Po pierwsze, film ten realizuje najlepsze tradycje kina nowej przygody. Po drugie, ma oryginalny i nośny pomysł wyjściowy, pasujący wręcz idealnie do zbudowania kompleksowej, eskapistycznej wizji przyszłości. Po trzecie, w rolę głównego bohatera wcielił się Kevin Costner w najlepszym okresie swej aktorskiej kariery. Po czwarte w końcu, wpisując się w podstawowe cechy podgatunku SF, który reprezentuje, niesie ze sobą fundamentalne morały, żywcem zaczerpnięte z biblijnej Księgi Rodzaju. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego „Wodny świat” okazał się jedną z bardziej spektakularnych klap finansowych w historii przemysłu filmowego. Możliwe, że zaszkodziły mu podobieństwa do „Mad Maxa” (m.in. zamiast ropy w roli towaru deficytowego mamy słodką wodę, pustynię zastąpiono oceanem, a Mariner to nikt inny jak żeglujący Max). Mnie to jednak nigdy nie przeszkadzało uznawać „Wodny świat” za autonomiczną wizję oraz ciekawą wariację wizji poprzednich, zawarte w jednym filmie.
Ever since the world ended 2001 r., reż. Calum Grant
Po dwunastu latach od wielkiej epidemii populacja San Fransisko skurczyła się do 186 osób. Dwójka filmowców-amatorów postanawia nakręcić dokument, oparty na wywiadach z ostatnimi mieszkańcami miasta.
„Ever since the world ended” jest filmem typu found footage. Jednak najważniejszą rolę nie pełni w nim stylistyka, a cel, dla którego główni bohaterowie postanawiają chwycić za kamerę. Fikcyjne wywiady mają stanowić analizę przebiegu katastrofy, tego, w jaki sposób członkowie małomiejskiej społeczności poradzili sobie z jej skutkami oraz jak odbudowali w sobie ochotę do życia, tudzież dlaczego trwale ją utracili. Paradokumentalna formuła pomaga w wywołaniu wrażenia prawdy, typowego dla tej stylistyki. Forma found footage posłużyła więc tutaj do tego, by w sposób atrakcyjny sprzedać znaną już treść – zmieniono tylko perspektywę przekazu. Należy doceniać takie pomysły, bo wpuszczają powiew świeżego powietrza w sztywne ramy gatunku.
28 dni później 2002 r., reż. Danny Boyle
Z brytyjskiego laboratorium wydostaje się śmiercionośny wirus. Pod jego wpływem ludzie zamieniają się w krwiożercze bestie. 28 dni po tej katastrofie, ze śpiączki – na opuszczonym oddziale intensywnej terapii – budzi się główny bohater, który musi znaleźć przyczynę wybuchu epidemii, a nade wszystko postarać się przetrwać.
W tej postkatastrofie dominującą rolę przejmuje horror, dzięki czemu czuć kult dla dzieł George’a A. Romero, opartych na podobnych koncepcie. Jednak ja film Boyle’a cenie za coś bardziej prozaicznego, a będącego zarazem jedną z ważniejszych cech gatunku. Myśląc o „28 dni później”, widzę opuszczony Londyn. To zasługa wyjątkowo dobrej roboty, jaką wykonali scenografowie. Zadbali o to, by opuszczone miasto posiadło charakterystyczną pustkę i ciszę. Atmosfera ta jest jednak zwodnicza, ponieważ kryje się w niej coś niepokojącego; coś, co sprawia, że bohater nie może czuć się bezpiecznie. I nie może czuć się tak widz.
Ludzkie dzieci 2006 r., reż. Alfonso Cuaron
W 2027 roku ludzkość całkowicie straciła zdolność prokreacji. Z niewiadomych przyczyn od dziewiętnastu lat nie przyszło na świat żadne dziecko. Rodzaj ludzki powoli, acz systematycznie chyli się więc ku upadkowi. Głównym bohaterem jest pogrążony w apatii były aktywista społeczny, Theodor Faron. Pewnego dnia jego była żona prosi go pomoc w przewiezieniu pewnej młodej dziewczyny z dala od centrum miasta. Niepozorna niewiasta okazuje się być ostatnią nadzieją gatunku ludzkiego, ponieważ jakimś cudem udało jej się zajść w ciążę.
„Ludzkie dzieci” to niezwykle sugestywna wizja. Świat przyszłości ma tutaj charakter jednoznacznie dystopijny, pozbawiony wszelkich złudzeń. Dzięki reżyserskiej i operatorskiej błyskotliwości, film nacechowany jest wyjątkowym kunsztem realizatorskim, który prezentowane wydarzenia ozdabia dużą dozą autentyzmu. Ta wizja przyszłości potrafi prawdziwie poruszyć, ponieważ w swym eskapizmie nie wybiega zbyt daleko – jest więc czymś bliskim i nieuchronnym. Atutem filmowej treści z kolei jest umiejętne posługiwanie się alegorią, bogatą w odniesienia religijne. Nie przesadzę, jeśli powiem, że „Ludzkie dzieci” to z pewnością najważniejsza i najlepsza postapokalipsa nowego tysiąclecia.
Droga 2009 r., reż. John Hillcoat
Film ukazuje losy ojca i syna, przemierzających postapokaliptyczną Amerykę. Zmagają się z wolą przetrwania, głodem oraz umierającymi w nich pokładami człowieczeństwa.
Film został nakręcony na podstawie powieści Cormaca McCarthy’ego i w stosunku do niej cierpi na wyraźne uproszczenia w przekazie. Wizja McCarthy’ego jest jeszcze bardziej bezwzględna i nihilistyczna, zaś Hillcoat wolał doprawić swój film zbędnym patosem. Nie zmienia to jednak faktu, że adaptacja potrafiła zawrzeć w sobie podstawowe przesłania z książki. A w nich trudno dopatrywać się jakiejkolwiek nadziei. W relacji ojca i syna kryje się wychowawcza gorycz: jakie ideały wpajać dorastającej osobie, jeśli świat za jego życia będzie już światem tych ideałów pozbawionym? Potrzebny jest więc nowy start, ale już bez udziału ludzkości. Film działa jak katharsis, ponieważ po seansie, przesiąknięci wizualnym i emocjonalnym brudem, chcemy rozejrzeć się dookoła, by raz jeszcze docenić obecne położenie. To jedna z ważniejszych zalet większości realistycznych wizji postapokaliptycznych – uczą doceniać teraźniejszy świat.
I tym optymistycznym akcentem, płynącym z pesymizmu wizji, które wam przybliżyłem, pozwolę sobie zakończyć moją wyliczankę, z jednoczesną nadzieją, że powstała lista przyda się w odkrywaniu bogactwa gatunku science fiction.