search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

Noc pełzaczy (1986)

Krzysztof Walecki

19 stycznia 2018

REKLAMA

Kino bywa sentymentalne. Lubi wracać do przeszłości, z czułością wspominając wcześniejsze okresy, przeżyte konwencje lub konkretne tytuły, czasem doszukując się w nich rzekomej wielkości bądź próbując oddać im cześć, pomimo świadomości ich niedoskonałości. Wchodzący wkrótce na ekrany naszych kin The Disaster Artist Jamesa Franco jest opowieścią o pasji twórczej człowieka, który o kręceniu filmów nie miał zielonego pojęcia. Wcześniejszy o dwie dekady Ed Wood Tima Burtona był zabawnym i dziwnie poruszającym portretem najgorszego reżysera wszech czasów, choć nie dla samego Burtona – dla niego Wood wydawał się być wzorem godnym naśladowania, jeśli chodzi o potrzebę zaprezentowania światu własnej autorskiej wizji. Debiutancka Noc pełzaczy Freda Dekkera podchodzi do tematu zupełnie inaczej niż powyższe przykłady, rezygnując z biograficznej struktury na rzecz hołdu D-klasowego kina o potworach z lat pięćdziesiątych (i nie tylko), które znajduje dla siebie miejsce w świecie rodem z młodzieżowych komedii Johna Hughesa.

Zanim Dekker ujawni główną fabułę filmu, bawi się naszymi oczekiwaniami, co scenę zmieniając gatunek i konwencję. Najpierw zatem znajdujemy się na statku kosmicznym jakiejś nieznanej rasy ufoludków (małe i brzydkie to bestie), gdzie jeden z nich ucieka przed dwójką swoich pobratymców, posyłając w kosmos pojemnik z nieznaną zawartością. Następna scena zabiera nas do roku 1959, gdzie para studentów siedzi w samochodzie na randce. Z głośnika radia dowiadujemy się o ucieczce z zakładu dla obłąkanych niebezpiecznego mordercy, zaś z nieba ląduje na ziemi bynajmniej nie spadająca gwiazda. Zakochanych spotyka wkrótce przykry los – ona staje się celem szaleńca, on zaś zostaje zaatakowany przez oślizgłą zawartość kosmicznego kontenera. Kolejny przeskok, tym razem do współczesnego twórcom 1986 roku – studencka impreza jest szansą dla dwóch nieefektownie wyglądających bohaterów, aby kogoś poznać. Chrisowi (Jason Lively) szybko wpada w oko urocza Cynthia (Jill Whitlow) i aby mieć u niej jakiekolwiek szanse, postanawia wraz z kumplem Jamesem (Steve Marshall) wstąpić do bractwa. Ich zadaniem inicjacyjnym ma być wykradzenie z okolicznego laboratorium ludzkich zwłok; pech chce, że natykają się na trupa lowelasa sprzed 30 lat, który od tego czasu ma w sobie paskudnego pasożyta. Wkrótce cały kampus staje w obliczu zagrożenia ze strony zamienionych w zombie ofiar oraz obcych ślimaków.

Dekkerowi, który film napisał i wyreżyserował, długo zabiera zawiązanie akcji, koncentrując się na skołowaniu widza każdą kolejną sceną, ale w dużej mierze na tym właśnie polega urok Nocy pełzaczy (oryginalny tytuł – Night of the Creeps – jest bardziej wieloznaczny). Przy czym ten hołd tanim fantastycznym horrorom nie stara się zrehabilitować ich naiwności, a wręcz je podkreśla, oszukując nas w kwestii przynależności gatunkowej oraz historii, ale nie jakości. Kosmici z prologu noszą gumowe kostiumy i stwarzają takie same pozory realizmu jak japońska Godzilla, sceny z roku 1959 są celowo pozbawione koloru i przekonującego aktorstwa, zaś umowność lat 80. działa dzisiaj jeszcze silniej niż w momencie powstania filmu.

Dodatkowo trudno brać na poważnie fabułę, w której nawet nazwy własne są same w sobie cytatem – o ile jeszcze w uniwersytet Cormana byłbym skłonny uwierzyć, o tyle nie sposób się głośno nie zaśmiać, gdy padają nazwiska głównych bohaterów. Christopher Romero, James Carpenter Hooper, Cynthia Cronenberg, ale i detektywi Cameron i Landis, oficer Raimi oraz stróż Miner to nieprzypadkowe nazwiska słynnych reżyserów, dające nam do zrozumienia, w jakim świecie dzieje się akcja filmu Dekkera. Zapożyczeń jest tutaj na potęgę, by wymienić tylko sposób zarażenia się kosmicznym ślimakiem, jak w Dreszczach Davida Cronenberga, lub typowo slasherowy wątek powracającego po śmierci mordercy.

Moim ulubionym pomysłem jest jednak zaangażowanie do filmu Toma Atkinsa, etatowego aktora Johna Carpentera z pierwszego (Mgła, Halloween III) lub dalszego planu (Ucieczka z Nowego Jorku). Tutaj jako szorstki i opętany demonami przeszłości detektyw Cameron kradnie młodym aktorom show, z jednej strony idealnie odnajdując się w konwencji szalonego horroru komediowego, z drugiej czyniąc z dzieła Dekkera kino dużo lepsze, niż miało prawo być. Pewnie dlatego, że pomimo zabawowego charakteru całości Atkins wie, kiedy iść w bardziej dramatyczne tony, stając się, niejako z konieczności, filarem filmu. Na szczęście to również jemu przypadają w udziale najlepsze kwestie, z wiecznie powtarzanym „Thrill me”, ale również dialogiem, który posłużył za jeden ze sloganów reklamowych:

– Mam dla was dobrą i złą wiadomość, dziewczyny. Dobra jest taka, że wasi partnerzy już tu są.

– A zła wiadomość?

– Nie żyją.

Noc pełzaczy nie cieszy się takim kultem, jak inne horrory komediowe lat 80 (na czele z Re-Animatorem oraz Powrotem żywych trupów), co może paradoksalnie wynikać z jej największego atutu – cytatowości. Zakochany w kinie gatunkowym Dekker podchodzi do niego w sposób postmodernistyczny – zanim jeszcze zacznie to być w modzie – ubierając typową dla swojej dekady romantyczno-komiczną opowiastkę dla młodzieży w kostium, a właściwie kostiumy przetworzonej już przez kino fantastyki i grozy. Jednocześnie są tu one bardzo od siebie wyróżnione, co skutecznie odbija się na próbie zaangażowania się widzów w historię; trudno się temu dziwić, skoro nie wiadomo, co nas czeka w następnej scenie. Mimo to reżyserowi udaje się parokrotnie zaskoczyć nas na poziomie emocji, mając do dyspozycji aktorów nie nastawionych tylko na wygłup. Najważniejsza pozostaje tu jednak zabawa schematami, próba zestawienia ich obok siebie i sprawdzenia, jaki może być tego rezultat. Jest w tym wszystkim szacunek do kina, o którym ostatnie co można napisać to, że należy do szanowanych.

Rok później Dekker nakręcił popularnych Łowców potworów, biorąc na warsztat słynne straszydła (m.in. Drakulę, potwora Frankensteina, Mumię) i stawiając im na drodze grupkę dzieciaków. Scenariusz, który napisał do spółki ze swoim dobrym przyjacielem, Shanem Blackiem, jest bardziej jednolity niż ten do jego pierwszego filmu, ale nadal pozostajemy w świecie hołdu i cytatu. Czy taki będzie również ich The Predator, mający w tym roku premierę reboot słynnej serii? Tym razem to Black staje za kamerą, ale za tekst odpowiadają wspólnie z Dekkerem. Znając zamiłowanie tego drugiego do zabawy gatunkami, strach się bać efektu ich pracy.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA