Niskobudżetowe filmy science fiction, które ZACHWYCĄ was bardziej niż hity kinowe
Zostawmy na chwilę Terminatora, Ex Machinę, Moon, W stronę Słońca, Mad Maxa i np. 28 dni później. O tych niskobudżetowych SF mówi się aż nadto często, podczas gdy są tytuły, które chociaż niekiedy uznawane za kultowe, wcale nie są często wspominane. Przedstawiają one świat science fiction o wiele bardziej nowatorsko i naukowo niż wysokobudżetowe produkcje, a ich zakończenia nie bywają tak sztampowe, bo twórcy mieli o wiele więcej wolności w tworzeniu. Mniejsze pieniądze to mniejsze zobowiązania, mniejsze naciski, żeby zarobić nie wiadomo jakie pieniądze na jak największej rzeczy widzów. Wszystko wtedy lepiej się w fantastyce naukowej układa.
„Chłopiec i jego pies” (1975), reż. L.Q. Jones
I to jest właśnie sztandarowy przykład mniejszych zobowiązań ze względu na mniejsze pieniądze. Zniszczony świat, a ludzkość sprowadzona do bardziej inteligentnych i śmiercionośnych zwierząt, które walczą ze sobą o jedzenie, miejsce do spania i… seks. Nie ma tu szczęśliwego zakończenia ani szansy na jakąkolwiek emancypację kobiet w takim świecie, więc czy ktoś dzisiaj zdecydowałbym się nadać takiemu scenariuszowi rangę wielkiego – w sensie budżetu – kina? Jak można przy dzisiejszej poprawności politycznej namówić widza, żeby w ogóle zastanawiał się, czy taki wybór może mieć sens – kobieta czy pies, jedzenie czy pies, jedzenie czy kobieta?
„Wynalazek” (2004), reż. Shane Carruth
Jak to mówią, twarde SF – taki Jacek Dukaj wśród fantastycznonaukowej kinematografii. Żeby ten film zrozumieć, trzeba go obejrzeć kilka razy i najlepiej wziąć kartkę. Na niej rozrysować, co po kolei się dzieje i kto jest czyim duplikatem. Czasem ma się wrażenie, że niezależni twórcy mają w sobie tak mało artystycznej pokory, że w ogóle nie przejmują się tym, co widzowie pojmą z toku fabuły. Tak trochę jest w przypadku Wynalazku. Niemniej zawsze będę polecał ten film jako jedno z najbardziej nietuzinkowych ujęć podróży w czasie, jakie możemy spotkać w filmie fabularnym.
„Archiwum” (2020), reż. Gavin Rothery
Nie spodziewałem się takiego zakończenia. Nic nie zwiastowało w fabule, że coś równie poruszającego może stać się z głównym bohaterem, nawet jeśli spojrzeć na ideę przetrzymywania świadomości w specjalnie do tego przygotowanym archiwum przed ostateczną dymisją. Być może niektórym będzie przeszkadzać projekt robotów, tych pierwszych ich wersji, które są kanciaste, wielkie i chodzą jak ludzkie dzieci. Zaoszczędzono tutaj naprawdę sporo środków na CGI. Postać George’a Almore’a zrekompensuje nam wszelkie braki wizualne, a zakończenie wbije w fotel, a może wzruszy?
„Skanerzy” (1981), reż. David Cronenberg
Teraz – kiedy próbuję sobie przypomnieć, jakie wrażenia wywołał u mnie ten film – wydaje mi się, że nie są one przyjemne. To wszystko zapewne przez to, że oglądałem go zbyt wcześnie, a dla małego dziecka wybuchające głowy bywają traumatycznym przeżyciem. Minęło jednak trochę lat, a do filmu wracałem wielokrotnie. Mam świadomość jego braków technicznych, lecz nie wyobrażam sobie również, że teraz ktokolwiek mógłby zrobić go lepiej niż wtedy David Cronenberg.
„Pi” (1998), reż. Darren Aronofsky
Dla niektórych fanów najlepszy film reżysera nim przeszedł na tę gorszą, wysokobudżetową stronę mocy. Najlepszy to może w tym przypadku kontrowersyjne określenie. Lepiej powiedzieć: najtrudniejszy, niewygodny, męczący, kontrowersyjny, brzydki, oniryczny i pozostający na długo w pamięci. Niemniej rzadko w kinie fantastycznonaukowym zdarzają się bohaterom tak radykalne wybory – między sztampową normalnością a nietuzinkowym szaleństwem, między nienaruszalnością tradycji i sacrum a porzuceniem ich w imię nowo odkrytego świata – które oni starają się za wszelką cenę zakryć, bo wtedy znikną. A scena z wiertarką nieco przypomina mi japońskie produkcje gore.