search
REKLAMA
Zestawienie

NIEZASŁUŻONE aktorskie OSCARY ostatnich 10 lat

Oscary nie są i nigdy nie były do końca sprawiedliwe.

Tomasz Ludward

10 kwietnia 2025

REKLAMA

Oscary nie są i nigdy nie były do końca sprawiedliwe. Często kreacje wielkie, zapadające w pamięci ustępują rolom w porządku. Te przypisane są przeżywającym koniunkturę aktorom, napędzanym siłą samego filmu. Czynników sprzyjających zawsze jest wiele, a cierpią na tym inni nominowani, o których przeważnie zapomina się w kontekście nagród do momentu, aż sami nie sięgną po statuetkę lub nie odbiorą słodko-gorzkiej nagrody honorowej. Poniżej kilku aktorów, którzy niezasłużenie wygrali i niezasłużenie przegrali w wyścigu o najważniejszy filmowy laur.

Will Smith, „King Richard: Zwycięska rodzina” (2021)

Smith odbierał Oscara w bezprecedensowych okolicznościach. To wtedy dopuścił się bulwersującego aktu przemocy, policzkując Chrisa Rocka. Ponieważ nie ma możliwości, by werdykt został zmieniony w trakcie gali (chyba że nazywamy się Warren Beatty), nagroda dla Smitha miała nieprzyjemny posmak — nie tylko dla niego, jeśli prześledzimy jego późniejsze lata w branży, ale też dla widzów. Sama statuetka nie była większym zaskoczeniem — jedynym liczącym się trofeum, którego aktor nie zdobył w sezonie nagród, była nagroda nowojorskich krytyków, która przypadła Benedictowi Cumberbatchowi. I to właśnie Benedict, w moim odczuciu, tchnął w swoją postać najwięcej: emocji, subtelności, wewnętrznego napięcia. Jeśli dodatkowo przyjmiemy konflikt postaci i jej wewnętrzny tragizm osadzony w specyficznym momencie historycznym jako kryterium oceny kreacji, to Cumberbatch powinien był opuścić Kodak Theatre z nagrodą. Szkoda, bo drugiego tak złożonego charakteru, jakim był Phil Burbank, aktor może już nie otrzymać.

REKLAMA

Leonardo DiCaprio, „Zjawa” (2015)

Leonardo DiCaprio – ten Oscar należał mu się już przy pierwszej możliwej okazji, czyli za rolę w Co gryzie Gilberta Grape’a w 1994 roku. Nagroda za Zjawę to typowy przypadek z kategorii „w końcu”. Jakby na skutek efektu kuli śniegowej DiCaprio wyczerpał cierpliwość krytyków i Akademii i w końcu otrzymał odłożoną dla niego statuetkę. Ale w tym samym roku nominowani byli także Michael Fassbender (Steve Jobs) i Eddie Redmayne (The Danish Girl). O ile ten drugi miał już Oscara na koncie i wskoczył do puli niejako z rozpędu, ten pierwszy spełnił jeden z klasycznych warunków oscarowej roli – sportretował postać historyczną, podobnie jak Leo. Jego Jobs oddaje złożony charakter architekta Apple’a: jego fizjonomię, manierę mówienia, sposób poruszania się i chłód, który odcinał go od otoczenia. Wydaje mi się, że Akademia tym samym zmarnowała okazję, by nagrodzić postać ze świata nam najbliższego, czyli technologii – do komputera i ekranu – a więc do absolutnej skali mikro w kontekście filmowych środków wyrazu. Przeciwny tej estetyce był DiCaprio – walczący z niedźwiedziem, taplający się w błocie i przemierzający dzikie ostępy, doprowadzając przy tym swój organizm do imponującego, acz nudnawego ekstremum. Tym samym dał Akademii wszystko, co sprzedaje się świetnie bez względu na kontekst, czyli cierpienie, fizyczność i heroizm.

Michelle Yeoh, „Wszystko wszędzie naraz” (2022)

Wielki triumf studia A24 w 2023 roku objął kategorie aktorskie. Jestem w gronie osób, które do dziś drapią się po głowie, jakim cudem zarówno Michelle Yeoh, jak i Ke Huy Quan zgarnęli złotego rycerza. Kreacja Yeoh opiera się na dynamice przeplatanej wyważonym aspektem społecznym. Mamy w niej zwariowaną choreografię i trudną relację matki z córką. Jakkolwiek nie brzmiałoby to atrakcyjnie w kontekście potencjału aktorskiego, Yeoh pokonała w swojej kategorii Cate Blanchett za jej najlepszą rolę w karierze, w filmie skoncentrowanym w pełni na każdym aspekcie jej życia. Blanchett odkrywa w Tár genialną artystkę, pedagoga, autorytet w swojej dziedzinie, ale jednocześnie postać autorytarną, przeświadczoną o własnej nietykalności, desperacko tłumiącą emocje. Oscar niezasłużenie przeoczony.

Emma Stone, „La La Land” (2016)

Umówmy się, to nie była najmocniej obsadzona kategoria. Emma Stone wygrywała od samego początku, z delikatnym odchyleniem w stronę Isabelle Huppert. Natomiast dla mnie prawdziwym objawieniem tego roku była Ruth Negga w niedocenianym, acz ważnym i pięknym, opartym na prawdziwych wydarzeniach – Loving. Negga były w nim nośnikiem emocji i filarem człowieczeństwa, we wrogo nastawionym stanie Virginia. Nie miała jednak większych szans w konfrontacji z marketingową machiny, która napędzała film Damiena Chazelle’a.

Brad Pitt, „Pewnego razu… w Hollywood” (2019)

Układ gwiazd sprzyjał Bradowi Pittowi w tamtym sezonie. Połączenie legendarnego reżysera, kategorii znanej z większej tolerancji dla uznanych nazwisk wciąż czekających na najważniejszego Oscara (George Clooney, Christopher Plummer, Christian Bale) oraz roli historycznej osadzonej w kontekście Hollywood i otwarcie grającej na nostalgii — wszystko to miało sens na papierze. Czy jednak mamy tu do czynienia z aktorskimi wyżynami? Nie. I nie zmienia tego fakt, że w tej kategorii znalazły się nazwiska z łącznym dorobkiem aż pięciu Oscarów — co stanowi drugi najwyższy wynik po spektakularnym roku 1962. A kto powinien był wygrać, jeśli nie Pitt? Dla mnie — ktoś z dwójki: Tom Hanks jako Fred Rogers w Cóż za piękny dzień lub Anthony Hopkins w roli papieża Benedykta XVI w Dwóch papieżach — z naciskiem na Hanksa, który zagrał każdą nutę tej niezwykle ważnej dla amerykańskiej telewizji postaci z ciepłem i niezwykłą autentycznością.

Ke Huy Quan, „Wszystko wszędzie naraz” (2022)

Przeskoki między różnymi wersjami tej samej postaci mogą robić wrażenie, ale próba pogłębienia każdej z nich to zupełnie inna kwestia. Ke Huy Quan zaliczył najlepszy z możliwych comebacków po długiej przerwie w aktorskich angażach. W tle zostawił duet, któremu od początku kibicowałem i który w pełni zapracował na docenienie. Mam na myśli Brendana Gleesona i Barry’ego Keoghana z Duchów Inisherin. Warto pamiętać, że poprzedni szturm na Oscary Martina McDonagha zakończył się statuetkami właśnie w kategoriach aktorskich. Tym razem jego scenariusz nie spotkał się z podobną przychylnością – choć moim zdaniem Duchy Inisherin to kino o wiele bardziej wartościowe niż Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. Gleeson zagrał rolę życia, a Keoghan zaliczył wymarzony start w fabryce marzeń. Obaj są skomplikowani; idealnie wkomponowują się w malowniczą irlandzką wieś. Do tego Gleeson balansujący pomiędzy wrogością a pięknem melancholii i potrzebą życiowego wyciszenia. Brak Oscara to, niestety, pomyłka.

Kieran Culkin, „Prawdziwy ból” (2024)

Nie przekonał mnie Benji Culkina. Być może to wina scenariusza, być może nachalnej kampanii „listu miłosnego do Polski”, która – nawet w kontekście kina indie – starała się przykryć średni poziom filmu lokacjami i promocją naszego kraju. Kieran Culkin zagrał świetnie, ale nie wniósł niczego nowego, czego nie moglibyśmy już widzieć choćby w roli Jennifer Lawrence w Pamiętniku pozytywnego myślenia, który przyniósł Oscara także jej. Culkin ograł przede wszystkim Guya Pierce’a, który stworzył Harrisona Lee Van Burena z Brutalisty Brady’ego Corbeta – wizjonerskiego, choć dyletanckiego przedsiębiorcę, który tak samo dba o gościnność, jak i o manipulację. Postać Lee Van Burena w interpretacji Pierce’a jest pełna dumy i pewności siebie. Nie ma problemu z wyzyskiem swoich pracowników, zarówno fizycznym, jak i emocjonalnym, w tym architekta László Tótha. To produkt przemysłowej rewolucji, kolejne wcielenie ojca założyciela. I jest to wcielenie brawurowe.

Zoe Saldaña, „Emilia Pérez” (2024)

Cieszę się z Oscara dla Saldañy, ale jednocześnie nie mogę przeboleć braku statuetki dla Felicity Jones, która – mając bardzo ograniczony czas antenowy w Brutaliście – buduje rolę trudną do przeoczenia. Jako niepełnosprawna Erzsébet Tóth Jones z drobnej postury wydobywa pokłady siły i determinacji, by przeciwstawić się nowemu środowisku — bijąc na głowę pseudointelektualnie salonowe towarzystwo amerykańskich dorobkiewiczów. Erzsébet, która symbolicznie staje w obronie swojego męża, jawi się jako kobieta bezkompromisowa, odporna na wpływy Lee Van Burena i jego dworu. Dla Jones to już druga rola, w której przyszło jej otoczyć opieką swojego ekranowego męża — równo dziesięć lat temu jako Jane Hawking musiała ustąpić miejsca znakomitej Julianne Moore. Tym razem uległa Saldañi — aktorce, która w swojej roli pociąga za kilka sznurków jednocześnie, z każdą z tych linii radząc sobie z podobną swobodą i lekkością. Szkoda, jak to bywa przy podobnych okazjach, że nagrody nie da się podzielić.

Avatar

Tomasz Ludward

Filmy na zmianę ogląda i słucha. Nieprzyzwoicie często wraca do ulubionych tytułów. Kinoman z zamiłowania, ceniący brak reklam i dubbingu. Wyjątkowo podatny na literackie adaptacje. Aktualnie w poszukiwaniu tej jednej, idealnej platformy streamingowej. Członek International Film Music Critics Association (IFMCA).

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA