Oscary nie są i nigdy nie były do końca sprawiedliwe. Często kreacje wielkie, zapadające w pamięci ustępują rolom w porządku. Te przypisane są przeżywającym koniunkturę aktorom, napędzanym siłą samego filmu. Czynników sprzyjających zawsze jest wiele, a cierpią na tym inni nominowani, o których przeważnie zapomina się w kontekście nagród do momentu, aż sami nie sięgną po statuetkę lub nie odbiorą słodko-gorzkiej nagrody honorowej. Poniżej kilku aktorów, którzy niezasłużenie wygrali i niezasłużenie przegrali w wyścigu o najważniejszy filmowy laur.
Smith odbierał Oscara w bezprecedensowych okolicznościach. To wtedy dopuścił się bulwersującego aktu przemocy, policzkując Chrisa Rocka. Ponieważ nie ma możliwości, by werdykt został zmieniony w trakcie gali (chyba że nazywamy się Warren Beatty), nagroda dla Smitha miała nieprzyjemny posmak — nie tylko dla niego, jeśli prześledzimy jego późniejsze lata w branży, ale też dla widzów. Sama statuetka nie była większym zaskoczeniem — jedynym liczącym się trofeum, którego aktor nie zdobył w sezonie nagród, była nagroda nowojorskich krytyków, która przypadła Benedictowi Cumberbatchowi. I to właśnie Benedict, w moim odczuciu, tchnął w swoją postać najwięcej: emocji, subtelności, wewnętrznego napięcia. Jeśli dodatkowo przyjmiemy konflikt postaci i jej wewnętrzny tragizm osadzony w specyficznym momencie historycznym jako kryterium oceny kreacji, to Cumberbatch powinien był opuścić Kodak Theatre z nagrodą. Szkoda, bo drugiego tak złożonego charakteru, jakim był Phil Burbank, aktor może już nie otrzymać.
Leonardo DiCaprio – ten Oscar należał mu się już przy pierwszej możliwej okazji, czyli za rolę w Co gryzie Gilberta Grape’a w 1994 roku. Nagroda za Zjawę to typowy przypadek z kategorii „w końcu”. Jakby na skutek efektu kuli śniegowej DiCaprio wyczerpał cierpliwość krytyków i Akademii i w końcu otrzymał odłożoną dla niego statuetkę. Ale w tym samym roku nominowani byli także Michael Fassbender (Steve Jobs) i Eddie Redmayne (The Danish Girl). O ile ten drugi miał już Oscara na koncie i wskoczył do puli niejako z rozpędu, ten pierwszy spełnił jeden z klasycznych warunków oscarowej roli – sportretował postać historyczną, podobnie jak Leo. Jego Jobs oddaje złożony charakter architekta Apple’a: jego fizjonomię, manierę mówienia, sposób poruszania się i chłód, który odcinał go od otoczenia. Wydaje mi się, że Akademia tym samym zmarnowała okazję, by nagrodzić postać ze świata nam najbliższego, czyli technologii – do komputera i ekranu – a więc do absolutnej skali mikro w kontekście filmowych środków wyrazu. Przeciwny tej estetyce był DiCaprio – walczący z niedźwiedziem, taplający się w błocie i przemierzający dzikie ostępy, doprowadzając przy tym swój organizm do imponującego, acz nudnawego ekstremum. Tym samym dał Akademii wszystko, co sprzedaje się świetnie bez względu na kontekst, czyli cierpienie, fizyczność i heroizm.
Wielki triumf studia A24 w 2023 roku objął kategorie aktorskie. Jestem w gronie osób, które do dziś drapią się po głowie, jakim cudem zarówno Michelle Yeoh, jak i Ke Huy Quan zgarnęli złotego rycerza. Kreacja Yeoh opiera się na dynamice przeplatanej wyważonym aspektem społecznym. Mamy w niej zwariowaną choreografię i trudną relację matki z córką. Jakkolwiek nie brzmiałoby to atrakcyjnie w kontekście potencjału aktorskiego, Yeoh pokonała w swojej kategorii Cate Blanchett za jej najlepszą rolę w karierze, w filmie skoncentrowanym w pełni na każdym aspekcie jej życia. Blanchett odkrywa w Tár genialną artystkę, pedagoga, autorytet w swojej dziedzinie, ale jednocześnie postać autorytarną, przeświadczoną o własnej nietykalności, desperacko tłumiącą emocje. Oscar niezasłużenie przeoczony.
Umówmy się, to nie była najmocniej obsadzona kategoria. Emma Stone wygrywała od samego początku, z delikatnym odchyleniem w stronę Isabelle Huppert. Natomiast dla mnie prawdziwym objawieniem tego roku była Ruth Negga w niedocenianym, acz ważnym i pięknym, opartym na prawdziwych wydarzeniach – Loving. Negga były w nim nośnikiem emocji i filarem człowieczeństwa, we wrogo nastawionym stanie Virginia. Nie miała jednak większych szans w konfrontacji z marketingową machiny, która napędzała film Damiena Chazelle’a.
Układ gwiazd sprzyjał Bradowi Pittowi w tamtym sezonie. Połączenie legendarnego reżysera, kategorii znanej z większej tolerancji dla uznanych nazwisk wciąż czekających na najważniejszego Oscara (George Clooney, Christopher Plummer, Christian Bale) oraz roli historycznej osadzonej w kontekście Hollywood i otwarcie grającej na nostalgii — wszystko to miało sens na papierze. Czy jednak mamy tu do czynienia z aktorskimi wyżynami? Nie. I nie zmienia tego fakt, że w tej kategorii znalazły się nazwiska z łącznym dorobkiem aż pięciu Oscarów — co stanowi drugi najwyższy wynik po spektakularnym roku 1962. A kto powinien był wygrać, jeśli nie Pitt? Dla mnie — ktoś z dwójki: Tom Hanks jako Fred Rogers w Cóż za piękny dzień lub Anthony Hopkins w roli papieża Benedykta XVI w Dwóch papieżach — z naciskiem na Hanksa, który zagrał każdą nutę tej niezwykle ważnej dla amerykańskiej telewizji postaci z ciepłem i niezwykłą autentycznością.
Przeskoki między różnymi wersjami tej samej postaci mogą robić wrażenie, ale próba pogłębienia każdej z nich to zupełnie inna kwestia. Ke Huy Quan zaliczył najlepszy z możliwych comebacków po długiej przerwie w aktorskich angażach. W tle zostawił duet, któremu od początku kibicowałem i który w pełni zapracował na docenienie. Mam na myśli Brendana Gleesona i Barry’ego Keoghana z Duchów Inisherin. Warto pamiętać, że poprzedni szturm na Oscary Martina McDonagha zakończył się statuetkami właśnie w kategoriach aktorskich. Tym razem jego scenariusz nie spotkał się z podobną przychylnością – choć moim zdaniem Duchy Inisherin to kino o wiele bardziej wartościowe niż Trzy billboardy za Ebbing, Missouri. Gleeson zagrał rolę życia, a Keoghan zaliczył wymarzony start w fabryce marzeń. Obaj są skomplikowani; idealnie wkomponowują się w malowniczą irlandzką wieś. Do tego Gleeson balansujący pomiędzy wrogością a pięknem melancholii i potrzebą życiowego wyciszenia. Brak Oscara to, niestety, pomyłka.
Nie przekonał mnie Benji Culkina. Być może to wina scenariusza, być może nachalnej kampanii „listu miłosnego do Polski”, która – nawet w kontekście kina indie – starała się przykryć średni poziom filmu lokacjami i promocją naszego kraju. Kieran Culkin zagrał świetnie, ale nie wniósł niczego nowego, czego nie moglibyśmy już widzieć choćby w roli Jennifer Lawrence w Pamiętniku pozytywnego myślenia, który przyniósł Oscara także jej. Culkin ograł przede wszystkim Guya Pierce’a, który stworzył Harrisona Lee Van Burena z Brutalisty Brady’ego Corbeta – wizjonerskiego, choć dyletanckiego przedsiębiorcę, który tak samo dba o gościnność, jak i o manipulację. Postać Lee Van Burena w interpretacji Pierce’a jest pełna dumy i pewności siebie. Nie ma problemu z wyzyskiem swoich pracowników, zarówno fizycznym, jak i emocjonalnym, w tym architekta László Tótha. To produkt przemysłowej rewolucji, kolejne wcielenie ojca założyciela. I jest to wcielenie brawurowe.
Cieszę się z Oscara dla Saldañy, ale jednocześnie nie mogę przeboleć braku statuetki dla Felicity Jones, która – mając bardzo ograniczony czas antenowy w Brutaliście – buduje rolę trudną do przeoczenia. Jako niepełnosprawna Erzsébet Tóth Jones z drobnej postury wydobywa pokłady siły i determinacji, by przeciwstawić się nowemu środowisku — bijąc na głowę pseudointelektualnie salonowe towarzystwo amerykańskich dorobkiewiczów. Erzsébet, która symbolicznie staje w obronie swojego męża, jawi się jako kobieta bezkompromisowa, odporna na wpływy Lee Van Burena i jego dworu. Dla Jones to już druga rola, w której przyszło jej otoczyć opieką swojego ekranowego męża — równo dziesięć lat temu jako Jane Hawking musiała ustąpić miejsca znakomitej Julianne Moore. Tym razem uległa Saldañi — aktorce, która w swojej roli pociąga za kilka sznurków jednocześnie, z każdą z tych linii radząc sobie z podobną swobodą i lekkością. Szkoda, jak to bywa przy podobnych okazjach, że nagrody nie da się podzielić.