search
REKLAMA
Biografie ludzi filmu

Nie tylko John Wayne, czyli IKONY WESTERNU

Jacek Lubiński

13 stycznia 2020

REKLAMA

William S. Hart

Wysoki jegomość o poważnej, nawet nieco posępnej twarzy był jedną z pierwszych dużych gwiazd gatunku, co jest o tyle ciekawe, że karierę filmową zaczął dość późno, bo dopiero w momencie, w którym większość sław rozważała już emeryturę – dobijając do pięćdziesiątki. Ostatecznie przeżył 81 lat, mając na koncie 75 filmów, z czego część także wyprodukował, wyreżyserował i napisał. Surrey – bo tak brzmiało jego środkowe imię – przyszedł na świat w 1864 roku, w Newburgh w stanie Nowy Jork. Jego młodość pozbawiona była fajerwerków i niezwykłych przygód, a on sam rozpoczął karierę aktorską na deskach teatru po dwudziestym roku życia. Sprawdzał się w sztukach Szekspira, miał kilka sukcesów na Broadwayu, skąd w 1914 roku naturalnie przeszedł do kina, występując na drugim planie w paru krótkometrażówkach. Choć de facto jego debiutem na dużym ekranie był Messala w pierwszej adaptacji Ben-Hura z 1907, to dopiero w kolejnej dekadzie X muza stała się jego konikiem (a tam jego prawdziwym koniem był Fritz – prekursor zwierzęcych celebrytów).

Przełomem okazał się western The Bargain, w którym Hart pokazał się nie tylko od strony warsztatu – nieosiągalnego dla większości kowboi znanych wtedy publice – ale też realizmu. Jako fascynat historii dbał o odpowiednie kostiumy oraz rekwizyty. Sam nosił na przykład zakupione przez siebie, autentyczne rewolwery Billy’ego Kida, dzięki czemu zyskał przydomek „Two-Gun Bill”. Poza tym przyjaźnił się z legendami Dzikiego Zachodu, Wyattem Earpem i Batem Mastersonem (oraz Amelią Earhart), więc był niejakim autorytetem względem życia na prerii. Hart robił filmy w swoim własnym, specyficznym stylu, który niestety dość szybko wyszedł z mody. Już w latach 20. jego pełne morałów opowieści oraz przyziemna strona wizualna uznawane były za przestarzałe. Dlatego swój ostatni hit zrealizował za własne pieniądze. Tumbleweeds (1925) porażało rozmachem, ale w kinach poradziło sobie średnio, za co Hart obwiniał odpowiedzialne za promocję i dystrybucję studio United Artists, z którym doszło do sądowych przepychanek, mających swój finał dopiero piętnaście lat później.

Kuzyn innego popularnego aktora gatunku, Neala Harta, usunął się w cień w wyjątkowo niemiłej, bliskiej skandalu atmosferze, bo w międzyczasie doszedł też rozwód i pozew od jego żony, również aktorki, Winifred Westover, z którą doczekał się jedynego potomka. Ostatnim występem Harta był epizod w produkcji Show People (1928), choć po latach nagrał jeszcze prolog do wznowienia Tumbleweeds – tym samym jego jedyna styczność z kinem dźwiękowym okazała się pożegnaniem z X muzą. Po przejściu na emeryturę zaczął pisać opowiadania i książki, których wydał razem jedenaście. Zmarł w swojej posiadłości w Los Angeles, na jego życzenie przerobionej potem na muzeum, które po dziś dzień jest otwarte dla wszystkich za darmo.

Tom Mix

Tak zwany Król Kowboi – Thomas Hezikiah Mix – był istnym gigantem swoich czasów, największym przed erą Wayne’a, z którym się zresztą z wzajemnością nie lubił. Jako pierwsza westernowa gwiazda światowego formatu znacząco pomógł zdefiniować cały gatunek. W trakcie trwającej ćwierć wieku kariery Mix pojawił się w blisko trzystu produkcjach, w większości krótkich, praktycznie tylko niemych filmów, z których do naszych czasów przetrwał jedynie niewielki procent. Pozwoliły mu one dorobić się fortuny wartej sześć milionów dolarów (112 na dzisiejsze pieniądze) i na stałe zapisać się w amerykańskiej kulturze, gdzie prócz poświęconych mu muzeów, pomników (jest nawet skała nazwana Tom Mix Rock) i festiwali był także bohaterem komiksów oraz widniał na pocztowych znaczkach. W Mixa wcielił się Bruce Willis w Zachodzie słońca Blake’a Edwardsa (1988), a jego duch straszył mieszkańców Hollywood w thrillerze The Ghosts of Edendale (2003). I to tylko wierzchołek góry lodowej, wielkiej niczym kapelusze, z noszenia których był znany – i nie tylko.

Przyszedł na świat pewnego styczniowego poranka 1880 roku w Pensylwanii i za dzieciaka marzył o… cyrku. Plotki głoszą, że marzenie to było tak silne, iż pewnego razu rodzice przyłapali go, jak ćwiczy na własnej siostrze sztuczkę rzucania nożami. Na arenie pojawił się dopiero wiele lat później, bo w latach 30. XX wieku, kiedy już jako gwiazdor pierwszej wielkości wystąpił m.in. w cyrku Sama B. Dilla, który następnie… kupił. Zanim jednak do tego doszło, parał się różnymi pracami – był barmanem, ale i stróżem nocnym. Swoje powołanie znalazł w westernowym show, gdzie mógł zabłysnąć umiejętnościami strzeleckimi i jazdą konno, co pozwoliło mu wygrać kilka zawodów. Jak wielu innych kowboi dużego ekranu, pierwsze kroki w filmie stawiał na drugim planie. Jego debiutem był Kowboj Milioner z 1909 roku. A już sezon później pojawił się w dokumencie Ranch Life in the Great Southwest, w którym popisywał się przed kamerą. To wystarczyło za przepustkę do sławy.

Tom Mix był jedną z tych osób większych od życia – zupełnie jak dziś jego imiennik, Cruise. Podobnie jak on, Mix sam wykonywał wszystkie swoje kaskaderskie wyczyny, które zyskiwały dzięki temu na realizmowi, nawet jeśli same filmy były od niego dalekie i oferowały raczej lekką, niezobowiązującą rozrywkę z happy endem, a z prawdziwym Dzikim Zachodem niewiele miały wspólnego. Do tego był przystojny, nosił charakterystyczne kostiumy i emanował charyzmą. Ba! Nawet jego ekranowy koń, Tony, zyskał status gwiazdy, co od czasów Mixa upowszechniło się nie tylko w kowbojskim świecie. Ten świat aktor rozbudował również fizycznie – stawiając gigantyczny, w pełni działający i przypominający prawdziwe miasteczko z dawnych lat plan filmowy, nazwany pociesznie Mixville. Wisienką na torcie była jego znajomość z Wyattem Earpem – na tyle zażyła, że wraz z Williamem Hartem niósł trumnę słynnego szeryfa na jego pogrzebie w 1929 roku.

Mix był jednak także gwiazdą w najgorszym tego słowa znaczeniu – miał rozbuchane ego, grymasił, często zmieniał studia i kontrakty oraz grał trudnego do zdobycia. I był niezwykle rozrzutny, więc kiedy przyszły lata wielkiej depresji, Tom otarł się o bankructwo. Nie pomogły lata hulanek na planie i poza nim. Liczne obrażenia sprawiły, że w erze kina dźwiękowego Mix pokazał się w zaledwie dziewięciu nowych filmach, a w popularnej serii radiowej Tom Mix Ralston Straight Shooters nigdy nawet nie wystąpił osobiście, pozwalając, by jego uszkodzony przez kulę głos udawali inni aktorzy. Z kolei prywatnie był aż pięciokrotnie żonaty, co wyjaśnia dodatkowe wydatki, jakie szły również na dwie jego córki. Z najstarszą, Ruth, zagrał wspólnie w kilku filmach i prowadził wspomniany cyrk, po czym… wyłączył ją z testamentu. Jego odczytanie nastąpiło szybciej, niż można by się spodziewać – w 1940 roku, na skutek wypadku samochodowego, Mix zmarł w wieku „zaledwie” sześćdziesięciu lat. Pięć lat wcześniej po raz ostatni pojawił się na ekranie w kinowym serialu The Miracle Rider.

Clayton Moore

Pochodzący z Chicago Jack Carlton Moore to jedyna słuszna – i jedyna kasowa – twarz amerykańskiej ikony młodzieżowego westernu, Jeździec znikąd. Moore grał go od 1949 do 1957 roku, pojawiając się w 169 z 221 odcinków telewizyjnego serialu (w pozostałych Jeźdźcem był John Hart) oraz dwóch filmach powstałych na jego kanwie. Ten drugi – The Lone Ranger and the Lost City of Gold – był zarazem jego ostatnim występem aktorskim. I choć łącznie Moore nakręcił około 70 filmów oraz próbował swoich sił w trzech innych serialach, to tylko ta jedna rola miała dla niego i widzów jakiekolwiek znaczenie.

Jack od dziecka był bardzo atletyczny i ruchliwy. Do cyrku, o którym Mix jedynie marzył, dostał się już w wieku ośmiu lat. Gdy dorósł, pracował jako model, a po przeprowadzce do Hollywood także jako kaskader i w końcu statysta, któremu zaczęto dawać coraz bardziej rozbudowane role. Ta pierwsza przyszła w 1937 roku, oczywiście w westernie – Forlorn River. Od tego momentu Moore zadomowił się w B-klasowych produkcjach gatunku, przyjmując pseudonim Clayton. Maskę przywdział z kolei dekadę później, lecz nie w przywołanym już klasyku, a bliźniaczej natury Duchu Zorro, który zainteresował producentów popularnej serii radiowej pod szyldem The Lone Ranger, gotowych podbić inne media. Powstały wkrótce serial telewizyjny stał się krajowym fenomenem, przyczyniając się do rozwoju raczkującej stacji ABC i na stałe zespalając aktora z jego kowbojskim wizerunkiem.

Obraz ten był na tyle silny, że Moore stał się jedynym artystą fabryki snów, mającym na swojej gwieździe w Alei Sław wypisaną nazwę postaci, którą grał. I którą dosłownie był. Sam zainteresowany przyznawał w wywiadach, że wcielenie to uczyniło z niego lepszą osobę. Inni z kolei szanowali go za to aż do przesady, co prowadziło do tak kuriozalnych sytuacji, jak sądowa rozprawa z lat 80., w trakcie której sędzia pozwolił aktorowi zeznawać w przebraniu, żeby nie ujawnić prawdziwej twarzy Lone Rangera. Bez maski była ona de facto nieznana większości publiki (!). A dzięki estymie, którą cieszył się Moore, i jego prawnym przepychankom z producentami pochodząca z tej samej dekady Legenda o samotnym jeźdźcu stała się sromotną wpadką finansową. Późniejsza próba jej rewitalizacji zresztą też.

Mimo dużej sprawności fizycznej Moore cierpiał na problemy sercowe i ostatecznie zmarł na zawał w 1999 roku. Do samego końca swoich 85 lat pozostał zawodowo aktywny, choć raczej poza ekranem, gdzie pielęgnował swój mit w reklamach oraz publicznych uroczystościach. Czterokrotnie żonaty, miał jedną, adoptowaną córkę. Jego filmowy koń, Silver (naprawdę Biała Chmura), zmarł dokładnie cztery dekady wcześniej.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA