Next of Kin (1982)
W bardzo dobrym dokumencie Not Quite Hollywood: The Wild, Untold Story of Ozploitation! Quentin Tarantino porównuje film Williamsa do Lśnienia Stanleya Kubricka. Niebezzasadnie. W obu przeszłość i teraźniejszość dziwnie się ze sobą splatają, powodując niepewność poznawczą u głównego bohatera, która jednak prowadzi do całkiem innych rezultatów. Również samotnie stojący budynek, pełen tajemnic i „szkieletów w szafie”, oraz opozycja młodości i starości, mogą spowodować skojarzenia z filmem Kubricka. Ale o ile w warstwie fabularnej niejeden horror ma podobne założenia co Lśnienie, o tyle trudno równie udanie wykreować atmosferę, gdzie oniryzm i realizm idą w parze, a poczucie nieuchronności tragedii jest odczuwalne tak silnie.
Po ostatnim seansie do głowy przyszedł mi jeszcze dużo nowszy Stoker Park Chan-wooka – w tamtym filmie rodzinne tajemnice przeszłości także wpędzają główną bohaterkę w dziwny stan pomiędzy jawą a snem, zaś piękno domu i okolicy kontrastuje z grozą sytuacji. Postawienie australijskiego B-klasowego dreszczowca obok uznanych dzieł twórców ze Stanów Zjednoczonych i Korei może się wydawać cokolwiek chybionym pomysłem, lecz zapewniam, że Next of Kin broni się w tym zestawieniu, proponując własną, przemyślaną wizję horroru. Jednocześnie najbardziej zaskakuje na polu realizacyjnym, oferując nie tylko piękno australijskich plenerów, ale również (w większym nawet stopniu) realizacyjną biegłość i inwencję.
Jest to film o powoli rozwijającej się intrydze, gdzie ślamazarne tempo nie idzie jednak w parze z niezwykle żywą warstwą audiowizualną. Kamera Gary’ego Hansena lubi rozpoczynać dane ujęcie od bardzo nietypowych kadrów, nierzadko filmując bohaterkę z góry; innym razem zdjęcia zaskakują swoją dynamiką, krążąc po hotelowych korytarzach z zawrotną szybkością. Przywodzi to na myśl równie szaloną jazdę kamery, co w Martwym złu Raimiego, filmie powstałym mniej więcej w tym samie czasie, tyle że po drugiej stronie Pacyfiku.
Muzyka Klausa Schulze’a zaznacza swoją obecność od pierwszych kadrów, wprowadzając widza we właściwy nastrój, zanim jeszcze cokolwiek się zacznie. W prologu widzimy zakrwawioną Lindę, która w zwolnionym tempie okrąża samochód, z offu zaś słyszymy głos jej matki, czytającej zapis w testamencie. Już wtedy starość i młodość, śmierć i życie splatają się ze sobą, a ilustracją tego jest wyrazista, nieubłaganie rytmiczna kompozycja Schulze’a, przypominająca dokonania Tangerine Dream. Również pozostałe utwory, w których dominuje syntezator, świetnie budują klimat tajemnicy i zagrożenia.
Sprawna narracja zamyka cały seans w osiemdziesięciu pięciu minutach, ostatni kwadrans zostawiając sobie na mocne, intensywne i znakomicie trzymające w napięciu zakończenie, które tłumaczy wszystkie dotychczasowe sytuacje. Jeśli w Lśnieniu najbardziej zabójczy okazuje się być sam hotel, Next of Kin znajduje swoje niebezpieczeństwo w pamięci nie miejsca, a człowieka.
korekta: Kornelia Farynowska