Netflix, wszechświat i cała reszta, czyli przygody Marvela na małym ekranie
W KRZYWYM ZWIERCIADLE: BEZKRÓLEWIE
Lata osiemdziesiąte naznaczone były Marvelową posuchą, z nieznacznymi wyskokami w formie pełnometrażowych Hulków. Coś drgnęło w 1991 roku, gdy spróbowano zachęcić widzów pilotem adaptacji Power Pack – zespołu złożonego z bardzo młodych dzieciaków, przypominających X-Menów z podstawówki. Produkcja przygotowana za minimalne pieniądze zupełnie zanikła i do dzisiaj mało kto ją pamięta.
Kolejną próbą telewizyjną, produkowaną w czasach narodzin zamkniętej głęboko w szafie i niedopuszczonej do dystrybucji Fantastycznej Czwórki Rogera Cormana oraz niebyłej adaptacji Spider-Mana Jamesa Camerona, gdzie Peter Parker miał być zmutowanym potworem z tendencjami samobójczymi, została Generation X. Pilot serialu był natychmiastową reakcją na niezwykłą popularność komiksowej wersji przygód nowej generacji młodych mutantów (i ogólnie niezwykle dobrej sprzedaży komiksów z „X” w tytule). Marvel, zbliżający się wtedy do bankructwa, po raz kolejny powierzył swój serial twórcom, którzy nie mieli zielonego pojęcia o elementach stojących za sukcesem materiału źródłowego. Opowieść o mocno ze sobą zżytych wyrzutkach zamieniła się w kiczowate widowisko wizualnie tożsame z Batman Forever. Co ciekawe, Hatley Castle grający szkołę, w której mieszkają bohaterowie, pojawił się w tej samej roli w trzech częściach filmowych X-Men, a ostatnio występuje w roli domu rodzinnego Queenów z Arrow.
Ciekawa akcja była związana z kolejnym projektem Marvela, który w założeniach nie był adaptacją komiksu, ale w finalnej wersji stanowił soczysty środkowy palec wymierzony w Foxa, który skrupulatnie trzymał w swoich rękach prawa do X-Men i okolic.
W 2001 roku, bardzo szybko po premierze wysokobudżetowej wersji mutantów Bryana Singera, Marvel w kooperacji z Tribune Entertainment i Fireworks Entertainment przygotował serial zatytułowany… Mutant X, który był tak naprawdę niezbyt dobrze ukrytą przynętą na fanów filmowych X-Men. Podobieństwa między oryginałem a nową wersją były porażająco jawne – tytułowa grupa składała się z „nowych mutantów”, którzy swoje moce zawdzięczali eksperymentom genetycznym, za które oczywiście odpowiadał rząd. Podobnie jak drużyny Stana Lee z komiksów, ich zadaniem było wyszukiwanie i ochrona swoich pobratymców. John Shea (Lex Luthor z Nowych przygód Supermana) zagrał tam nawet wariację na temat Charlesa Xaviera, a jasnowłosy Tom McCamus robił za bardziej zwichrowaną wersję Magneto.
Sprawa była tak śliska i jawna, że Fox z miejsca podał wszystkich zaangażowanych do sądu za złamanie ustaleń poprzednich umów i fałszywe reklamowanie produktu, podczepionego pod markę „X-Men”. Doszło do ugody, która zakazała Marvelowi wykorzystywać w kampanii reklamowej jakichkolwiek powiązań z klasycznymi mutantami. Żeby było śmieszniej, w 2003 roku to Tribune z Fireworks zaciągnęły do sądu wydawnictwo, stwierdzając, że to ono zrobiło ich w konia i kazało sprzedawać serial jako kopię X-Men, nie przedstawiając jasno sytuacji z licencją, przez co stracili kupę pieniędzy, gdyż musieli radykalnie zmieniać postacie i historie. A sam serial nawet nie był szczególnie dobry i popularny.
To tylko pokazuje, jak bardzo w lesie był wtedy dzisiejszy gigant kinowo-komiksowy.
Po zakończeniu produkcji Mutant X w 2004 roku Marvel zszedł do filmowego podziemia na prawie dekadę.
Jedynym ich projektem był jeden sezon serialu Blade ze stacji Spike TV. Ten projekt przeniesiony na mały ekran akurat nieszczególnie dziwił, ponieważ składało się na niego kilka logicznych przesłanek: pierwszy filmowy Blade przywrócił do życia kino komiksowe, cała trylogia miała swoją renomę (nadwyrężoną przez część trzecią), bohater był bezpieczny i możliwy do przedstawienia na ekranie za małe pieniądze, a dodatkowo serialowy świat nadal żył ogromnym sukcesem Whedonowych hitów o wampirach – Buffy: Postrach wampirów i Anioł ciemności. Sam serial był naturalną kontynuacją Blade’a: Trójcy i wyszedł z całkiem niezłym pomysłem początkowym, żeby zaprezentować nowojorskie środowisko trzęsących miastem z ukrycia wampirów-arystokratów. Do Blade’a, którego zagrał raper Kirk „Sticky Fingaz” Jones (niestety pozbawiony zupełnie uroku Wesleya Snipesa), dołączyła niejaka Krista Starr – była żołnierz zamieniona w wampira, będąca oczami i uszami bohatera w świecie krwiopijców. Serial był ostatecznie całkiem niezły, ale młoda stacja zwyczajnie nie podołała wydatkom z nim związanym i już po jednym sezonie musiała zamykać imprezę. O jakości projektu niech świadczy chociażby zaangażowanie świetnego scenarzysty komiksowego, Geoffa Johnsa, który niedawno został zatrudniony do ratowania filmowego uniwersum DC.
BEZDROŻA
I tak te wszystkie serialowe licencje wegetowały w niebycie do czasu przełomu zmieniającego całkowicie filmową mapę adaptacji. Marvel bezceremonialnie postawił wszystko na jedną kartę, zaplanował uniwersum w najdrobniejszych szczegółach i rzucił na pożarcie widzom Iron Mana w 2008 roku – anonimową dla niekomiksiarzy postać, która nie miała nic do stracenia. Nowonarodzony Robert Downey Jr. zaklinał ekran, a scena po napisach zapowiedziała rozszerzenie świata na niespotykaną dotąd skalę.
Nastał czas Inicjatywy Avengers.
Ekspansja uniwersum następowała za pomocą małych kroczków. Najpierw widzowie dostawali sceny po napisach zapowiadające kolejne części wielkiej układanki – tutaj Nick Fury, tam młot Thora, jeszcze gdzie indziej Tony Stark. Pojawiają się, robią smak na kolejne przygody. Dopiero ostatnio coraz mniej te krótkie scenki dodają coś do świata (może zbyt już rozwiniętego i szeroko zapowiadanego), a głównie stanowią przerywnik humorystyczny (Kaczor Howard, przysypiający Stark na kozetce u Bannera). Później pojawiły się krótkometrażówki dołączane do DVD i Blu-Ray, a w końcu Marvel postanowił rozwijać swoje uniwersum na małym ekranie. I chciał to zrobić z wykopem.
Niestety, na początku coś nie wyszło. Agenci T.A.R.C.Z.Y. wydawali się idealnym łącznikiem do rozszerzania świata. Tajna agencja pojawiająca się w całym cyklu filmowym, mająca wszędzie swoje sieci, mogła jakoś zjednoczyć ten kolorowy burdel w całość. Były szumne zapowiedzi, wmieszał się w to Joss Whedon (a potem został tylko mniejszy Whedon, Jed), a ostatecznie dostaliśmy marny rozgardiasz.
Jeszcze na początku próbowano to łączyć z większym uniwersum, pojawiali się Nick Fury, Sif albo Maria Hill, jednak cała seria zatopiła się w fabułach proceduralnych, odłączonych od rozbudowanej wizji. Pierwszy sezon, fragmentaryczny, poszarpany, wyglądający jak marna budżetówka, leciał na łeb, na szyję. W drugim przemyślano kilka rzeczy i wprowadzono główny wątek, ale nadal to powiązanie ze światem było iluzoryczne. Weźmy na przykład odcinki nawiązujące do Thora: Mrocznego świata. Zapowiadano, że bohaterowie Agentów będą sprzątać po bohaterach z Asgardu. Niestety, oni naprawdę sprzątali ruinę w Londynie. Nie takiego przenikania światów oczekiwali widzowie. Jeszcze gorzej to zaczęło wyglądać w momencie, gdy wyciekły wewnętrzne rozporządzenia studia, zapowiadające intencjonalne pomijanie serialowych wydarzeń w filmach – z tego powodu nie uświadczyliśmy jeszcze jego bohaterów nawet gdzieś na trzecim planie, a Phil Coulson nadal jest martwy dla członków Avengers. Trzeci sezon serialu poleciał na łeb w finale, czego idealnym zobrazowaniem jest zakuty w pokraczny egzoszkielet Powers Boothe (fantastyczny aktor charakterystyczny w filmach Waltera Hilla z lat osiemdziesiątych), który tłucze główną bohaterkę, jakby napchani producenci próbowali wybić radość głów widzów. Smutek oraz jęki. Na szczęście czwarty sezon wymęczonego cyklu zaczął się całkiem nieźle i jest jeszcze dla tego projektu jakaś nadzieja.
Ciekawa była też sytuacja z planowanym spin-offem serialu, czyli Marvel’s Most Wanted, który miał prezentować przygody Mockingbird i Lance’a Huntera. Bohaterowie dostali swój odcinek w Agentach T.A.R.C.Z.Y., w którym muszą, oczywiście dla dobra drużyny, zerwać z nią wszelki kontakt. Adrianne Palicki i Nick Blood mieli przeskoczyć do nowego projektu, wszystko wydawało się być domknięte na ostatni guzik, pilot został zamówiony i… ABC przez rok odkładało całość na bok, aż w końcu stwierdziło, że Marvel może przekazać serię innej stacji, ponieważ oni nie czują, żeby był to potencjalny hit. W tym czasie świat w serialu zdążył się zmienić, widzowie zapomnieli o bohaterach, a Palicki i Blood zostali bez pracy. Aktorka ma zresztą niezwykłego pecha, bo w 2011 roku straciła rolę Wonder Woman po bardzo źle przyjętym pilocie serialu, a teraz, gdy jej postać wpadła w oko fanom (a bohaterka dostała nawet swoją serię komiksową), znowu została brutalnie wyrwana z telewizji.
NETFLIX REAKTYWACJA – czytaj dalej