NAJMNIEJ SATYSFAKCJONUJĄCE filmowe ZAKOŃCZENIA
Wszyscy znamy to uczucie – śledzimy z zapałem fabułę filmu czy serialu, delektujemy się sprawną narracją, wciągamy w meandry losów bohaterów, po czym nadchodzi ostatni akt opowieści. Rozpoczynają się napisy, a my pozostajemy przed ekranem z uczuciem rozczarowania. Niesatysfakcjonujące zakończenie potrafi zdominować pamięć o seansie, zatrzeć dobre wrażenie i pozostawić z niesmakiem, nawet pomimo wcześniejszej ekscytacji. Czasem jest to dotkliwsze, czasem mniej; niekiedy jest po prostu efektem kiepskiego scenariusza, kiedy indziej w większym stopniu kontekstu, w jakim odbieramy finałowe sekwencje. Poniżej wybór tych tytułów, które poszczycić się mogą w moim odczuciu najmniej satysfakcjonującymi zakończeniami i zasługują w tej niechlubnej kategorii na miano klasyki.
Batman v Superman: Świt sprawiedliwości
Podobne wpisy
Gdyby sporządzić listę zarzutów, jakie można mieć do filmu Zacka Snydera, byłaby ona pewnie całkiem pokaźna. Pośród mankamentów Świtu sprawiedliwości prawdziwą wisienką na torcie jest jednak zakończenie przeładowanej fabuły. Właściwie wszystko, co dzieje się po konfrontacji tytułowych bohaterów i (nie)sławnych słowach: „save… Martha”, jest po prostu irytujące. Rozpoczynając od naturalnie nieuniknionego, a mimo to napisanego tak, że sprawia wrażenie wymuszonego, zjednoczenia, przez generyczne starcie z „ostatnim bossem” w postaci Doomsdaya, pozbawione wyczucia wprowadzenie Wonder Woman, po pociągnięty grubą kreską motyw mesjanistycznego poświęcenia, obowiązkowo na koniec zagadany w epilogu. Oczywiście to w pewnym sensie konsekwentne rozwinięcie ogólnej schizofrenii filmu, który zamiast opowiadać historię i/lub zapewniać rzetelne widowisko, aż epatował dążeniem do zawiązania zaczynu pod multibohaterskie uniwersum. Tym większy niesmak pozostawia zakończenie skupiające mankamenty jak w soczewce. Już bez tego film nie był szczególnie porywający, jednak finałowe sekwencje dopełniają dzieła zniszczenia.
Zdarzenie
Spotkałem się z opiniami, że Zdarzenie M. Nighta Shyamalana to niedocenione arcydzieło, oferujące szeroko zakrojoną psychologiczno-egzystencjalną refleksję. Być może; nie mam zamiaru autorytatywnie odbierać takim interpretacjom zasadności. Mnie samemu trudno jednak podejść do filmu z 2008 roku w ten sposób – by być niezrozumianą perełką, powinien posiadać wyraźniejszą tożsamość formalną, spójność artystyczną i klimat. Tego wszystkiego ostatecznie zabrakło, choć wypada przyznać, że momentami Zdarzenie bywa całkiem interesujące. Tym, co zasadniczo gubi Shyamalana, są nieprzekonujące próby spinania kilku konwencji, kiepskie poprowadzenie Marka Wahlberga w centralnej roli i finałowy zwrot akcji. Miał on chyba być czymś w rodzaju negatywu „shyamalanowskiego twistu” – akcja zostaje właściwie ucięta, a tytułowe zdarzenie w zagadkowy sposób rozpływa się w powietrzu. W epilogu okazuje się też, że „przeniosło się” ono w inny rejon, co w mało wyrafinowany sposób psuje ewentualne odczytania metaforyczne zupełnie zbędną próbą uniwersalizacji czy też może kanciastego morału o przygodności losu. Któż to wie. Faktem pozostaje, że końcowy zabieg rozmija się z dramatyczno-katastroficznym charakterem narracji, a jako przewrotna puenta jest niewypałem, kończąc seans fałszywą nutą.
Suspiria (2018)
Oryginał Daria Argenta z 1977 roku to klasyk przesiąknięty autorską tożsamością twórcy i z tego powodu próba remake’u wymagała równie wyrazistego realizatora, który nie zawaha się przed realizacją odważnej artystycznie wizji bez przesadnego oglądania się na pierwowzór. Pod wieloma względami Luca Guadagnino podołał temu zadaniu znakomicie i jego Suspiria to jakościowa, autorska wariacja na temat mrocznej opowieści o niewinnej dziewczynce przybywającej do opanowanej przez wiedźmy szkoły tańca. W wersji z 2018 roku Susie Bannion ogląda ponury, podzielony murem Berlin, dziewczęcy balet zostaje zastąpiony przez wyzwolony taniec współczesny, a całość zyskuje nową, intrygującą fakturę. Problem pojawia się jednak w kulminacyjnej scenie wiedźmiego rytuału, w którym odkryta zostaje prawdziwa tożsamość Susie i dokonuje się krwawa masakra knujących czarownic. I niby wszystko jest w porządku – jest w tym jakiś pomysł i pewna siła. Ale przejaskrawiony finał przytłacza wrzuconymi naraz, skłębionymi wątkami, niedostatecznie podprowadzonymi wcześniej, by odpowiednio zarezonować. W efekcie składana przez większość filmu obietnica wyrazistej, ostrej refleksyjności i wydobycia z historii unikalnych znaczeń pozostaje w znacznej mierze niespełniona. Zakończenie zdaje się z jednej strony nieco przestrzelone i niedostatecznie spięte z trajektorią filmu, z drugiej w pewnym wymiarze nawet banalne. Guadagnino i scenarzysta David Kajganich spadli z wysokiego konia, ale jednak spadli – a paradoksalna anemia zakończenia uwiera tym bardziej, że Suspiria w wielu miejscach jest filmem fascynującym, który z lepszą puentą byłby wręcz rewelacyjny.