NAJMNIEJ SATYSFAKCJONUJĄCE filmowe ZAKOŃCZENIA
Spectre
Żeby było jasne – lubię Bonda nr 24 jako przyjemne sensacyjne widowisko z bondowskim sznytem. W tym ostatnim tkwi jednak pewien problem. O ile bowiem – ogólnie rzecz biorąc – przymrużenie oka i dawka nonszalancji scenariuszowo-realizacyjnej jest tym, za co kochamy agenta 007, to Spectre powstało w określonym momencie rozwoju serii, w którym konwencja ta przeszła już pewną transformację. Dlatego, po surowości Casino Royale i Quantum of Solace oraz dramaturgicznej spektakularności i nowym rozdaniu w Skyfall, zwieńczenie Spectre konfrontacją z kalką tajnej organizacji staroświeckiego formatu (w postaci tytułowego Widma) oraz groteskowym Blofeldem Christophera Waltza z jego przerysowaniem i kiepsko dopisaną osobistą motywacją budzi żal. Jeszcze niedawno Daniel Craig oferował świeższego Bonda, a teraz wpychany jest w znoszone garnitury poprzedników. Kolejnym kamyczkiem do niezadowolenia z finału Spectre jest spuentowanie rozwoju bohatera w wykonaniu Craiga zblazowaniem macho z nieścieralnym ironicznym uśmieszkiem. Nie takiego Bonda wielu widzów pokochało po premierze Casino Royale w 2006 roku.
Matrix: Rewolucje
Nie będę się rozwodził nad tym, co wszyscy (albo zdecydowana większość) powiedzieli już setki razy: pierwszy Matrix to film błyskotliwy, zaś jego kontynuacje grzeszą odejściem od pierwotnego klimatu i precyzji na rzecz kanciastej spektakularności połączonej z przesadnym skomplikowaniem świata przedstawionego. Niesatysfakcjonujące są w zasadzie obydwa sequele filmu Wachowskich, jednak tutaj za całokształt uderzę w finał Rewolucji. Twórcy zgrzeszyli tu przede wszystkim przerostem ambicji i zapatrzeniem w swoją złożoną wizję. W efekcie, choć trzecią część Matrixa wieńczy szereg efektownych inscenizacyjnie scen, to układają się one w niekomunikatywny wielogłos. Do jego zrozumienia byłoby potrzeba kilkukrotnego przestudiowania wprowadzanych wcześniej wątków i eliptycznych dialogów, sugerujących filozoficzne podteksty, wokół których zbudowana została trylogia. Ostatecznie zakończenie Matrixa: Rewolucji można nazwać przeładowanym czy wręcz (bardziej w kontekście całej historii) przegadanym. Rzuca ono metafory, symbole i skomplikowane znaczenia bez umiaru, nie zadając sobie trudu, by w klarowny sposób skomunikować się z widzem, który w lepszym wypadku pozostaje z wrażeniem niezrozumienia, w gorszym zaś z poczuciem nierozwiązania żadnej z głównych intryg w zadowalający sposób.
A.I.: Sztuczna inteligencja
Gdyby ten film powstał ze Stanleyem Kubrickiem na stołku reżysera, pewnie byłby nieco inny. Jednak jedyne A.I.: Sztuczna inteligencja, jaką mamy, to produkcja Stevena Spielberga, którego wrażliwość popchnęła go w te, a nie inne rejony. Poruszająca historia chłopca, który został stworzony jako technologiczny substytut prawdziwego dziecka, to pod wieloma względami frapująca opowieść o tożsamości umysłu, zmaganiu z własną naturą i poszukiwaniu akceptacji pomimo ograniczeń. W tym kontekście sprzeczne emocje budzić może zakończenie, napisane w dużej mierze jako klasycznie hollywoodzki wyciskacz łez. Główny bohater decyduje się w nim na spędzenie jednego i niemogącego się powtórzyć dnia ze zrekonstruowaną z materiału genetycznego ludzką „matką”, mając świadomość, że kupuje sobie w ten sposób jedynie iluzję szczęścia, do którego dążył. Co uwiera mnie w tym zakończeniu, to fakt, że chociaż z pozoru jest dowodem na szczerość ludzkich uczuć Davida, w istocie stanowi jego porażkę jako wyzwalającej się z okowów narzuconych przez twórców jednostki. Znajdując się w świecie akceptującym jego „sztuczność”, z wiernym towarzyszem Teddym przy boku, chłopiec de facto odrzuca przemianę psychologiczną na rzecz prawdziwie fałszywego doświadczenia bliskości z rodzajem ludzkim, który go odtrącił – dowodząc jednak swojej ułomności jako samoświadoma jednostka? Ta przewrotność sama w sobie nie jest zła, a nawet wprost przeciwnie. Problem w tym, że tak tragiczny wydźwięk nie do końca współgra z trzymającą się zasadniczo klasycznych ram przemiany bohatera całością filmu, wywołując oprócz poruszenia pewien dysonans analityczny.
Bonus: Gra o tron
Na koniec świeży jeszcze przykład rozczarowania, jakie zgotowali twórcy oczekującym solidnej puenty widzom. Finał Gry o tron wzbudził spore kontrowersje, głównie ze względu na samą swoją treść, jednak ja do tej nie mam aż tylu zastrzeżeń. Pod wieloma względami działania Jona Snowa, Daenerys czy Tyriona pozostają spójne z ich postaciami, a przynajmniej możliwe są do uzasadnienia w tym kontekście. Jednakże problem z finałem Gry o tron leży w sferze przebiegu fabuły. Z pewnych względów autorzy zdecydowali się na skondensowanie i przyspieszenie ostatnich aktów opowieści, wytwarzając w ten sposób wrażenie narracyjnego chaosu i sprawiając, że wiele decyzji czy zdarzeń akceptowalnych w innych warunkach w ósmym sezonie okazywało się absurdami ze względu na ich wymuszenie bez należytego ugruntowania w opowieści. Ujmując rzecz ogólnie – zakończenie Gry o tron wydaje mi się przede wszystkim pozbawione elementarnego szacunku dla odbiorcy, który miał prawo oczekiwać nie tylko spektaklu, ale także rzetelnie wykonanej roboty na poziomie koncepcji, scenariusza i rozplanowania fabuły. Tego ewidentnie zabrakło, przez co sezon ósmy (i część siódmego także) sprawia wrażenie zrobionego na siłę, „na kolanie”, byle zamknąć projekt i pójść dalej. I właśnie to – a nie ten czy inny sztylet wbity w to czy inne ciało – zostaje mi dziś w głowie, budząc niesmak.