NAJLEPSZE TŁUMACZENIA TYTUŁÓW FILMOWYCH
Niezbyt wesołe jest życie tłumacza. Co i jak by nie przełożył, to źle. Dowód? W sieci aż się od nich roi – mrowia zestawień najbardziej kuriozalnych / żenujących / tragicznych lub śmiesznych (niepotrzebne oczywiście skreślić) tłumaczeń zagramanicznych tytułów na rodzimy słowiański dialekt znad Wisły. I oczywiście za każdą z tych list stoi cały sztab niedzielnych fachowców, nie dających żadnych wątpliwości względem tego, jak faktycznie powinna dana nazwa świergotać po naszemu. I całe wiadra pomyj wylewane na bogu ducha winnych translatorów, którzy wielokrotnie… są bardziej niewinni od Andy’ego Dufresne’a. W całej tej nienawiści często zapomina się bowiem o tym, że często za nową wersję obcego dzieła decydują na starcie marketingowcy, niekiedy będący w porozumieniu ponad językowymi podziałami ze studiem produkcyjnym.
Kto by jednak tego nie robił, to trzeba przyznać, że często wspomniany hejt jest uzasadniony, a polskie tytuły – o ile w ogóle na takowe dystrybutor się decyduje, bo ostatnio różnie z tym bywa – zaiste koszmarne. W większości. Abstrahując od mody na dopisywanie do oryginalnych nazw idiotycznych podtytułów oraz przekładów poprawnych, ale suchych i beznamiętnych, znajdzie się wszak parę wyjątków od reguły. Może nie tyle pięknych, nieociosanych diamentów, co niewielkich perełek, które spełniają wszelkie kryteria dobrego tłumaczenia i po prostu cieszą ucho. Poniżej totalnie subiektywny tuzin takowych tytułów (z czysto praktycznych względów dotyczący wyłącznie filmów anglosaskich) wraz ze skromnym uzasadnieniem wyboru. Zachęcam do podawania swoich typów w komentarzach.
Aż poleje się krew
Tłumaczenie idealne, choć przecież wcale nie takie dokładne. Oryginał można by wszak przetłumaczyć na parę różnych sposobów i zapewne każdy byłby poprawny, zjadliwy. A jednak Aż poleje się krew świetnie chrzęści w zębach, dobrze oddając zarówno mięsistość opowieści, jak i jej historyczne naleciałości. Pod pewnym względem to ładnie archaiczny dobór słów, wręcz niecodzienny. Bez problemu jednak zrozumiały dla współczesnego odbiorcy, łatwo przyswajalny. Z charakterem, barwny, no i nie tylko dużo obiecujący, co niejako zdradzający całe clou historii.
Kac Vegas
W tym przypadku także chodzi o pewną atrakcyjność słów, których zlepek daleki jest wbrew pozorom od angielskiego nazewnictwa. Co warto zaznaczyć, oryginał zwyczajnie lepiej smakuje, nie ciągnie się za nim także jednoznacznie negatywne znaczenie. The Hangover kojarzy się na zachodzie raczej dobrze, bo z wariacką zabawą i dobrze spędzonym czasem, choć przecież opisuje skutki dnia następnego. Polski „kac” od razu wywołuje natomiast niechęć – o czym z pewnością przekonali się (nie pomagający sprawie) twórcy rodzimej podróbki: Kac Wawa, która brzmi jak najtańsza wódka o smaku czerwonej porzeczki. Jednak gdy dodać do tego smutnego słowa krzykliwy, grzeszny człon „Vegas”, wrażenia estetyczne od razu idą w górę, a obietnica szalonej imprezy wydaje się spełniona. Inna sprawa, że dystrybutor nie popisał się przy okazji sequeli filmu, sztucznie dodając do istniejącej już frazy kolejne miejsca akcji.
Nagi instynkt
Niby tania zagrywka, bazująca na dokładnie tych emocjach, do których odwołuje się oryginalny tytuł. A jednak działa, jest atrakcyjna, jak i dobrze „leży w ustach”. Z całym zresztą szacunkiem dla Sharon Stone, chyba nikt nad Wisłą nie poszedłby do kina, gdyby tytuł przetłumaczyć „na misjonarza” tudzież jak bozia przykazała. Byłby on wtedy taki… zwyczajny, trywialny, nudny wręcz. A tak przynajmniej nikt nie udaje, że chodzi o coś innego niż pełny pasji seks.
Nieściszalni
Brzmienie hałasu to alternatywny, również egzystujący w polskiej dystrybucji tytuł, który oddaje cały sens oryginalnego. A jednak uwielbiam ten pierwotny, festiwalowy – właśnie dlatego, że jest nieszablonowy, bawi się materiałem dokładnie w ten sam sposób, jak bohaterowie filmu bawią się muzyką, tudzież hałasem właśnie. I poniekąd także dobrze wizualizuje założenie działań tych postaci, które nie dają się uciszyć, bo za pomocą dźwięków wyrażają siebie, a w brzmieniu i eksperymentach na nim przeprowadzanych mają ukryty cel. Dobry, fajny tytuł, który odpowiednio zapada w pamięć.
Nieśmiertelny
Sytuacja podobna do „kaca”, a przy tym ciut mniej oczywista. Oryginał odnosi się bowiem nie tyle do „ludzi gór” – u nas prosto góralami zwanymi – co do mieszkańców konkretnych rejonów tychże wzniesień, czyli w tym wypadku Szkotów. A jakby nie dodawać, to ani „Szkot z wyżyn”, ani „Szkocki góral”, ani tym bardziej prześmiewcze „Baca” nie zagoniłyby widzów do kin za żadne skarby. W dodatku co jak co, ale całość prawi przecież o nieśmiertelnym MacLeodzie, zatem wszystko po polskiemu się zgadza. Jest sens, jest odpowiedni klimat, jest też tak pożądany polot. A po latach jest też kult rzeczonego słowa/tytułu.
Niezniszczalni
Do oryginalnego nazewnictwa kumpelskiego projektu Stalowego Sylwka nic nie mam, bo jest na tyle charakterny i dosadny, że styknie. Traf jednak chciał, że po wrzuceniu go do translatora Ivona wyszło równie przebojowe słówko, które o dziwo lepiej wyraża zarówno bohaterów, jak i fabuły wszystkich części. Starym wygom kina akcji daleko przecież do spisanych na straty wykolejeńców, ubić ich zaiste trudno, o ile to w ogóle możliwe. Nawet jeśli nie takie było pierwotne zamierzenie, efekt finalny bliższy jest przecież polskiemu tłumaczeniu, a to samo w sobie siary nie robi. Jest git.