Najlepsze SATYRYCZNE filmy SCIENCE FICTION
Satyra jest tym typem gatunku literackiego, który coś ośmiesza, piętnuje, wyszydza, krytykuje, żeby zwrócić uwagę odbiorców na kryjącą się w krytykowanym przedmiocie niesprawiedliwość, kłamliwość, zaprzaństwo, a nawet zwykłe bezguście. Satyra, a więc i film satyryczny, posiadają zadanie wychowawcze. Chcą zwrócić uwagę na bezsens jakichś konkretnych wydarzeń, panujących stylów, zjawisk społecznych, jak również otworzyć widzów na nowe rozwiązania gatunkowe, często po latach wykorzystywane w produkcjach zupełnie niesatyrycznych. Bardzo ważne jest, żeby pamiętać o wielogatunkowości dzieł satyrycznych, czy to literackich, czy filmowych. Satyryczny film SF więc nie musi być automatycznie komedią. Może być mrocznym obrazem psychologicznym osadzonym w technokratycznej rzeczywistości. Satyra jest krytyką, a ona może bazować na wyśmiewaniu lub metaforycznym dramatyzowaniu świata przedstawionego, które wywoła dalekie od radości emocje. Stąd do zestawienia weszły nie tylko komedie science fiction, ale także produkcje naprawdę zaangażowane w kwestie społeczne.
„Odlotowa dziewczyna”, 1995, reż. Rachel Talalay
Satyra czy też krytyczne ujęcie rzeczywistości stosuje się w tym filmie raczej do rzeczywistości pozaeuropejskiej, a dokładnie australijskiej. Niemniej jest to świetne dzieło z mnóstwem odniesień do literatury światowej oraz filmów, nie tylko spod znaku fantastyki naukowej. Znajdziemy tu również gorzką krytykę patriarchatu w społeczeństwach, jak również w samym świecie filmu. Nie bez kozery głównymi bohaterkami są kobiety, a antagonistami mężczyźni. Nie ma to jednak większego znaczenia. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości, czy kobiety są w stanie wziąć na swoje barki ciężar takiej fabuły, odpowiem – są i robią to znakomicie. Fantastyka naukowa, nawet komiksowa i surrealistyczna, nie jest męskim gatunkiem, chociaż w praktyce tak się wydaje.
„Born in Flames”, 1983, reż. Lizzie Borden
Indie film zupełnie u nas nieznany, tym bardziej niepowiązany z gatunkiem fantastyki naukowej, a ona nie dotyczy tylko nauk szczegółowych. Dotyczy również społeczeństwa, eksperymentów na nim, wyobrażania sobie dystopijnych sytuacji oraz reakcji na nie wielkich mas ludzi. Born in Flames jest filmem o kobiecej rewolucji, stworzonym przez radykalną feministkę o pseudonimie Lizzie Borden, nawiązującym do pewnej kobiety żyjącej na przełomie XIX i XX wieku, oskarżonej o morderstwo ojca i macochy. Film ma charakter dokumentu. Ukazuje kobiety zdeterminowane, organizujące spotkania, prowadzące audycje radiowe, tworzące sztukę, a także trudniące się najbardziej poślednimi zawodami, a wszystko to w męskim, bezlitosnym świecie. Jest gdzieś jednak nieprzekraczalna granica. Kobiety w filmie zaczynają się jednoczyć, aby coś zmienić radykalnie, w sposób, który niektórzy nazwaliby dzisiaj terroryzmem.
„Kosmiczna załoga”, 1999, reż. Dean Parisot
Jest to jedna z najbardziej znanych komedii science fiction w historii gatunku, i to nie ze względu na treść samą w sobie, a ze względu na satyryczne nawiązanie do jednego z najważniejszych tytułów w kinematografii science fiction – sagi Star Trek. W sumie nie wiadomo, którzy fani są bardziej oddani – Star Wars czy Star Treka, jeśli oczywiście zaklasyfikować Gwiezdne wojny jako historię science fiction. Niemniej do satyrycznego SF o Star Treku zaangażowano bardzo znanych aktorów, co jeszcze zwiększyło popularność produkcji, chociaż nie dało artystom takiej radości, jak moglibyśmy oczekiwać od slapstickowej komedii z głębszym przesłaniem. Nazwiska jednak uratowały film, bo sam w sobie jest on zrobiony raczej tanio, po kosztach rzec można. Jest za to potencjał na serial w konwencji sitcomu. Z pewnością znalazłby on wielu fanów.
„451 stopni Fahrenheita”, 1966, reż. François Truffaut
Truffaut powiedział, że kręcenie tego filmu było „najsmutniejszym i najtrudniejszym doświadczeniem” w jego karierze, głównie z powodu konfliktów z Oskarem Wernerem. Martin Scorsese zaś stwierdził, że film jest niedoceniany i wywarł na niego duży wpływ. A najgorsze jest to, że ta wizja świata gorzko się już w przeszłości kilka razy spełniła, nie na skalę, która mogłaby zagrozić naszej cywilizacji, ale lokalnie zmieniła wiele społeczności. Przypomnę tylko w skrócie, że bohaterem filmu jest… strażak, który pełni nieco inną funkcję niż gaszenie pożarów. Budynki są w tym świecie ognioodporne, więc strażacy stali się strażnikami egzekwującymi zakaz sprzedaży i czytania książek. Szukają ich i palą je w każdej ilości. Jest to dobra praca w państwie policyjnym, ale nie dla kogoś, kto ma z natury dociekliwy umysł, jak główny bohater.
„Dzika planeta”, 1973, reż. Roland Topor, René Laloux
Ten film przypomina surrealistyczną halucynację. Jest mieszanką konfabulacji dwóch twórców. René Laloux wzbogacił swoją wyobraźnię pracą w szpitalu psychiatrycznym, Roland Topor zaś czerpał pełnymi garściami z francuskiej surrealistycznej bohemy. Powstał twór zadziwiający wizualnie oraz boleśnie krytyczny w stosunku do gatunku człowieka. Pozycje zwierzęcia i homo sapiens zostały odwrócone, a metaforę tę możemy odnieść zarówno do świata naszych relacji z gatunkami hodowlanymi, jak i do naszych relacji z innymi ludźmi, których status społeczny jest w takich czy innych społecznościach niższy. I tak produkcja science fiction okazuje się w tej formie zakamuflowaną krytyką wszelkich form władania drugą istotą żywą.
„Oni żyją”, 1988, reż. John Carpenter
Kiedyś napisałem, że „nie ma takiego drugiego filmu w filmografii Carpentera, który z jednej strony byłby tak świetnie treściowo wymyślony i zarazem tak zmarnowany realizacyjnie. Chociaż film do dzisiaj robi wrażenie i stał się kultowy, nie sposób nie zauważyć aktorskich braków, słabych efektów specjalnych i koszmarnie naiwnego zakończenia”. Podtrzymuję opinię, lecz doceniam rewolucyjny, antyglobalistyczny i anarchistyczny wydźwięk produkcji, bazujący na bardzo mrocznej satyrze, piętnującej nasze społeczeństwo Zachodu. Zbiorę więc, co piętnuje Oni żyją: manipulacja mediów, konsumpcjonizm, władze elit społecznych, życie bez świadomości, co się wokół dzieje, brak walki z wszelką hegemonią polityczną, religijną, obyczajową itp. Niestety ma się wrażenie, że czas działa na korzyść wszystkich tych punktów, a nasza społeczność wcale nie nabywa wiedzy, żeby z nimi walczyć. Okularów wciąż brak. Żywimy się ze śmietnika, a tym śmietnikiem są ideologie ubrane w fatałaszki bajeranckich zabawek.
„Nie patrz w górę”, 2021, reż. Adam McKay
Daleko temu filmowi do ponuractwa, zwłaszcza tego katastroficznego. Podczas oglądania nie ma się dojmującego poczucia zagrożenia, chociaż nikt nie ukrywa, że bohaterów czeka śmierć. Nie pojawi się nagle żaden bohater w stylu Harry’ego Stampera, nie wywierci dziury w asteroidzie i jej heroicznie nie wysadzi. Katastrofa rozgrywa się na poziomie realnym, ale najważniejszy jej wymiar jest psychologiczny. I to film bezlitośnie piętnuje – nasz mechanizm wyparcia tego, co jest nieuniknione i nieodwracalne. Nie wypróbowaliśmy tego mechanizmu jeszcze wobec apokalipsy, lecz funkcjonuje on i możemy go zobaczyć na o wiele mniej znaczących przykładach. Cały świat doświadcza np. zmian klimatycznych, lecz czy coś z tym naprawdę robimy? Na razie wygodnie nam się żyje, więc nie mamy zamiaru nic zrobić. Wypieramy to tak długo, jak się da, aż do momentu, gdy problem strzeli nam w twarz taki cios, że się już nie podniesiemy.
„Kosmiczne jaja”, 1987, reż. Mel Brooks
Mel Brooks jest mistrzem prześmiewczej, komediowej satyry. W przypadku Kosmicznych jaj, które polecam fanom Gwiezdnych wojen, jako lekturę obowiązkową mamy do czynienia z filmem wypełnionym satyrą tak bardzo, że niektórzy widzowie mogą odnieść wrażenie, że jest to zlepek scen-gagów, a nie spójny film science fiction/przygodowy. Amerykanie lubią pod tym względem przesadzać, jeśli już coś zaczynają krytykować. Często także przekraczają granice dobrego smaku, co nie jest dobrze odbierane przez europejskich widzów. Mel Brooks również to w pewnym sensie zrobił, bo bezpardonowo wyśmiał najważniejsze postaci i ideały Gwiezdnych wojen. Nie poszedł jednak w zwykłe bezsensowne dowcipy z brodą. Stworzył opowieść komediową, ale i równie bajkową w myśl znanych słów Lucasa: Dotarło do mnie, że istnieje inny wymiar, nawet ważniejszy – marzenia i fantazje – to, by pozwolić dzieciom uwierzyć, że istnieje coś innego niż rynsztok i zabijanie, kradzież kołpaków samochodowych i tak dalej – że można też usiąść i pomarzyć o dalekich stronach i dziwacznych potworach. Kiedy zacząłem pracę nad Gwiezdnymi wojnami, wyraźnie zobaczyłem, że to straciliśmy – całe nasze pokolenie wyrosło bez bajek. Bajek po prostu już nie ma, a przecież bajka to najlepsza rzecz pod słońcem – przygody w odległych stronach. To zabawa. A satyra? No umówmy się, George Lucas nie wszystko zrobił w ten sposób, że nie mogło poddać się mądrej krytyce.
„Spokojnie, to tylko awaria”, 1982, reż. Ken Finkleman
Nie jest to film wybitny, ale satyryczny. Nie jest to również satyra wyjątkowo stylowa, wysublimowana itp. Film jednak zawiera mnóstwo żartów, żarty te mają sporo warstw, i nawet ludzie, którzy nie do końca rozumieją każdy dowcip w całości, będą śmiać się przynajmniej z jednego lub dwóch aspektów. Z dzisiejszego punktu widzenia, po latach oglądania i śmiania się z tej produkcji, całość fabuły mogę ocenić jako skonstruowaną na wyjątkowym poziomie niskiego humoru i chociaż większość uczestników, skoro sięga po ten tytuł, musi być gotowa na szaleńczą jazdę z żartami, najlepsze, na co mogą liczyć, to ten rodzaj humoru, jaki znajdziemy w sitcomie i to zajmującym ostatnie miejsce w rankingach. Ostatecznie nie ma nic ważnego i odkrywczego w tym sequelu Czy leci z nami pilot prócz warstwy science fiction. Satyra jest podobna, podobne są wyśmiewane tematy, ale w ramach gatunku jest to jedna z najbardziej prześmiewczych komedii, jakie kiedykolwiek nakręcono, chociaż bez żadnej głębi.
„Superbohaterowie”, 1999, reż. Kinka Usher
Nie mam wątpliwości, że Superbohaterowie są komedią. Nie mam również wątpliwości, że satyryczną. Co ciekawe, wraz z kolejnymi mijającymi latami od premiery produkcji, jej satyryczność tylko się pogłębiła. Pierwotnie miała być to komedia z lekka wyśmiewająca komiksowe stereotypy, jednocześnie wprowadzając do wiadomości widzów alternatywną wizję herosów, których zrekrutowano z siedmiu zwykłych ludzi-marzycieli o wątpliwych talentach, od gry w kręgle i rzucania widelcami po problematyczne gazy. Z biegiem czasu jednak, kiedy tzw. poważne kino superbohaterskie okrzepło i zaczęło rościć sobie prawo do najwyższej sztuki, okazało się, że Superbohaterowie w świetny sposób krytykują wszystkie niedoskonałości wielkich uniwersów MCU i DCEU, a zwłaszcza patos tego typu kina, owo Snyderowskie zadęcie charakterystyczne dla DC. Z dzisiejszego punktu widzenia może w Superbohaterach humor czasami staje się nieco prymitywny, ale prócz wyśmiewania klisz produkcja zaskakująco dobrze namawia do bycia dobrym człowiekiem, docenia poświęcenie, odwagę, pracę zespołową i bohaterstwo jednostki, którego czasem w ogóle nie widać, a jednak jest kluczowe dla całości grupy.