Najlepsze role BRUCE’A WILLISA. Nie tylko John McClane
Sin City
Podmęczona szorstkość Bruce’a Willisa wydawała mi się zawsze stworzona do posępnego kryminału noir. Niestety, kariera aktora nabrała rozpędu, gdy przebrzmiały był już nawet nurt neo-noir. Jednak doskonałą – choć otworzoną może nieco okrężną drogą – okazję do wejścia w tę konwencję Willis otrzymał od Roberta Rodrigueza w Sin City. Kreacja Hartigana, wymiętego przez życie gliniarza w średnim wieku, uwikłanego w skomplikowaną i niebezpieczną relację ze striptizerką, to kolejny popis aktora na granicy przerysowania. W tym przypadku przerysowanie jest jednakże stylistyczną metodą, a zlepiona z ogranych wątków czarnego kryminału intryga doskonale rezonuje z podkręconą do ekstremum manierą Willisa, w efekcie czego znów to jego wątek stanowi mocny filar kompilacyjnej, wielowątkowej historii. A postać Hartigana w czarnym płaszczu, z bronią w dłoni, to kolejny ikoniczny obrazek w kolekcji aktora.
Szósty zmysł
W zjawiskowym debiucie M. Nighta Shyamalana Willis wcielił się – nieco na przekór swojemu standardowemu emploi – w psychologa, starającego się pomóc cierpiącemu na problemy psychiczne ośmioletniemu Cole’owi, u którego odkrywa tytułowy szósty zmysł. Dorosła gwiazda filmu doskonale odnajduje się w napiętej emocjonalnie konwencji thrillera, tworząc przekonującą postać racjonalnego faceta, który musi mierzyć się z czymś, co przekracza jego dotychczasowy horyzont poznawczy, a przy okazji stoczyć walkę z własnymi demonami. Rozchwytywany w drugiej połowie lat 90. aktor oczywiście dostarczył młodemu reżyserowi napędzającego rozgłos filmu nazwiska lokomotywy, ale wykazał się też na polu aktorskim, proponując solidne rzemiosło filmowe i dopasowując się do otrzymanego scenariusza. To jeden z przykładów na to, w czym tkwi sekret sukcesu Willisa – jako aktor niemal zawsze potrafił, świadomy swoich mocnych stron i ograniczeń, zaproponować aktorską rzetelność i jakość osiąganą za pomocą prostych środków wyrazu.
12 małp
Najlepszy moim zdaniem dowód na to, jaki potencjał dramatyczny drzemie w Willisie. W surrealistyczno-groteskowej apokaliptycznej psychodramie Terry Gilliam wydobył z aktora to, co najlepsze, wspaniale prowadząc go podczas prawdopodobnie najlepszego występu w karierze. Willis jako balansujący na granicy mesjanistycznego posłannictwa i szaleństwa James Cole jest doskonały – z jego oczu bije autentyczny, głęboki strach, nerwowa ekspresja podkreśla maniakalność bohatera, a postać jest przy tym na tyle płynna, że bez fałszu przechodzi między surrealistyczną niepewnością co do statusu rzeczywistości a profetyczną energią. Cole jest wielowymiarową, skomplikowaną postacią i robi to tym większe wrażenie, że Willis osiąga tak elektryzujący efekt przy zastosowaniu bardzo oszczędnych środków. Świetne obsadzenie aktora i wykorzystanie specyfiki jego warsztatu przez budującego ambiwalentną filmową całość Gilliama to jeden z kluczy do niezwykłego magnetyzmu 12 małp, będącego prawdziwą perełką w filmografii Willisa.
RED
Cały film Roberta Schwentkego to niewyszukana, niekryjąca swojej zgrywy wycieczka do konwencji kina sensacyjnego lat 80., 90. i początku pierwszej dekady XX wieku. I takie podejście sprawdza się pierwszorzędnie. Tak samo jest z rolą Willisa – wracającego do tych samych grymasów, tego samego sposobu podawania ripost i z lekka zdystansowanego odgrywania scen akcji. Bruce Willis gra twardziela w stylu Bruce’a Willisa i robi to tak, jak zrobiłby to Bruce Willis – porządnie. A jeśli ktoś zarzuci roli w RED, że jest zagrana na autopilocie, przypomnę późniejszy o trzy lata występ w Szklanej pułapce 5, pozbawiony zupełnie uczucia, ironii i czegokolwiek, czym zwykł się Bruce Willis wspomagać. Swoją drogą w 2013 roku zagrał też w drugiej części RED, gdzie wypadł też zdecydowanie lepiej niż w piątej wersji swojej kultowej roli.
Moonrise Kingdom
Podobne wpisy
Kolejny Willis komediowy, ale tym razem w niepodrabialnym sosie Wesa Andersona. Moonrise Kingdom, jeden z najlepszych filmów reżysera, uświetnia cały zastęp świetnych aktorskich występów, i to nie byle jakich nazwisk – Tildy Swinton, Frances McDormand, Edwarda Nortona, Billa Murraya czy w końcu młodych Jareda Gilmana i Kary Hayward. Kluczową – fabularnie i artystycznie – rolę gra tu jednak bez wątpienia Bruce Willis (nietypowo jak na XXI wiek z włosami) jako kapitan Sharp – ucieleśnienie chłopięcych fantazji o ojcu gliniarzu. Sharp jest taki jak jego nazwisko (po angielsku „ostry”, ale w sensie konkretności) i charyzmatycznie napędza Andersonowski pociąg wzruszeń, żartów i dziwactw.
Ostatni sprawiedliwy
Oprócz Szklanej pułapki Bruce Willis zawsze kojarzył mi się z tą rolą – trudno nawet powiedzieć dlaczego, choć pewnie gra tu kluczową rolę pamięciowa zbitka kilku dawnych seansów telewizyjnych. To jedna z tych klasycznych ról Willisa z lat 90., które składają się na jego legendarny status w zakresie kina sensacyjnego i kina akcji. Mamy tu wszystko – twardą powierzchowność, niezachwiany kompas moralny, łączony jednak z bezwzględnością, i prostą, ale nie prostacką warstwę psychologiczną głównego bohatera. John Smith to dowód, że Bruce potrafi wypaść w stylowym garniturze z epoki prohibicji i kapeluszu równie sprawnie, co w powyciąganej koszuli i brudnym podkoszulku.