search
REKLAMA
Zestawienie

NAJGORSZE i najbardziej rozczarowujące filmy SCIENCE FICTION 2023 roku

Kilka filmów SF z 2023 roku, które się ewidentnie nie udały.

Jakub Piwoński

31 grudnia 2023

REKLAMA

Koniec roku to czas podsumowań. Sprawdźmy, jak wygląda to w kontekście bodaj najbardziej oddziałującego na wyobraźnię widzów gatunku filmowego. W roku 2023 premierę miało kilka naprawdę interesujących filmów, ale niestety – miały też miejsce rozczarowania. Pierwszą część podsumowania poświęcę tym zdecydowanie najgorszym, najmniej wnoszącym do gatunku pomysłom i zarazem najsilniejszym rozczarowaniom. Zaczynamy.

„Rebel Moon – część 1: Dziecko Ognia”

Nie powiem, stylistycznie ten fantastyczny świat potrafi uwieść. Wygląda to bajecznie. Ale podobnie było z Sucker Punch. Zack Snyder ma problem z budowaniem historii, rozpisywaniem postaci. Jest reżyserem mocno bombastycznym, nastawionym na efekt wow. Rebel Moon mnie nie obraził, nie był to seans, po którym poczułem stracony czas. Ale jednocześnie nigdy nie postawię tego dzieła obok Gwiezdnych wojen, bo po prostu się nie da. Niestety, ale mamy tu do czynienia z ewidentnymi popłuczynami, choć paradoksalnie, zrodzonymi z miłości do oryginału. Snyder miał pomysł, ale niekoniecznie wiedział, jak nim gospodarować. To jeden z tych przykładów twórcy, na którego źle działa nieograniczona swoboda, tu otrzymana od Netflixa. Lekki producencki reżim, dzięki któremu wyleciałyby z filmu niepotrzebne dłużyzny i sceny zapychacze, pozwoliłby tej historii ruszyć z miejsca.

„Paradise”

Na początku byłem mile zaskoczony jakością wykonania tego niemieckiego science fiction dostępnego na Netfliksie. Życzyłbym sobie więcej tak odważnych widowisk na europejskim gruncie, pod warunkiem większego skupienia na etapie pisania scenariusza. Mam wrażenie, że Paradise to jeden z takich filmów, przy których twórcy zachłysnęli się możliwością nakręcenia filmu, niespecjalnie przejmując się faktem, że przygotowana fabuła jest wtórna i momentami… dziwna. Pomysł jest ciekawy, bo mamy tu do czynienia z lekką modyfikacją konceptu znanego z Wyścigu z czasem, gdy długość życia staje się swego rodzaju walutą, a bogatsi – ponownie – mogą dominować nad biedniejszymi, wysysając ich witalność niczym krew. Ale podobnie jak u Niccoli Paradise nie ma wiele do zaoferowania prócz intrygujących refleksji, ulatujących wszak mniej więcej po piętnastu minutach seansu, gdy akcja się zawiązuje, a my wchodzimy już na całego w dość dziwaczne rozwiązania fabularne. Dodam tylko, że pobrzmiewającym w tle wnioskiem jest sprzeciw w stosunku do ageizmu, czyli niechęci do starości, zobrazowany… dość odważną sceną seksu.

„Hipnoza”

Wyobraźcie sobie, że kolejny Batman z Benem Affleckiem jednak ma miejsce i tym razem człowiek-nietoperz spotyka Szalonego Kapelusznika. Coś mi mówi, że takie skojarzenie musiało przyjść do głowy Affleckowi podczas czytania scenariusza Hipnozy, ale zapomniał, że ten film, choć da mu kilka dolarów więcej, to nie zaspokoi jego ambicji. Starcia z Szalonym Kapelusznikiem bawiły na kartach komiksu albo serialu animowanego, ale w filmie hipnozę bardzo trudno zaprezentować tak, by nie popaść w żenadę znaną z osławionego programu rozrywkowego stacji TVN, szybko zdjętego z emisji. Sceny, gdy główny antagonista filmu pstryka w palce, a ludzie wokół niego zaczynają zachowywać się jak jego marionetki, wyglądają tak bardzo idiotycznie, jak idiotycznie brzmi fakt, że ktoś autentycznie myślał, że ten pomysł da się wiarygodnie zaprezentować. Ale jeśli za kierownicą tego cyrku na kółkach zasiada sam Robert Rodriguez, specjalista od filmowej pulpy, to nie dziwota, że zapędza film w kozi róg. Zwłaszcza że reżyser stara się przez półtorej godziny opowiadać w sposób poważny, choć nigdy tego nie potrafił, a fabuła, akurat tutaj, kompletnie się do tego nie nadawała. Affleck swoim posągowym wyrazem twarzy tylko pieczętuje wrażenie obcowania z tym fantastyczno- (nie)naukowym kuriozum.

„65”

Fuck you, Adam Driver – chciałoby się powiedzieć w kierunku aktora, stosując porównywalną pogardę, jaką ten popisał się podczas spotkania z publicznością w Toruniu. Zagrał bowiem w filmie, który jest tak durny, tak źle nakręcony, tak bezsensowny, że jestem pewien, że tym razem na niewygodne pytania publiczności na temat 65 aktor musiałby się zapaść pod ziemię, bo nijak by tego nie obronił. Film, który trochę przypominał w założeniach Planetę Małp, bo jakiś astronauta trafia na planetę, która okazuje się Ziemią, szybko zaprzepaszcza swój potencjał i przeistacza się w porównywalnego potworka, jakim jest 1000 lat po Ziemi. Nie było tu nawet miejsca dla nawiązania choćby minimalnej rywalizacji z Parkiem Jurajskim, bo dinozaurów tu tyle, co kot napłakał. Czym więc się broni? Niczym. 65 to jeden z wielu filmów, który kończy się na etapie zwiastuna – daje on więcej uciechy niż seans gotowego materiału.

„Twórca”

Niestety, ale muszę to powiedzieć – podczas seansu Twórcy dominowało we mnie uczucie zażenowania. Mówię „niestety”, ponieważ pokładałem niemałą nadzieję w tym filmie. Lubię kino Garetha Edwardsa, do dziś twierdzę, że to on nakręcił najlepsze nowe Gwiezdne wojny swoim Łotrem 1, ale tym razem coś poszło ewidentnie nie tak, jak powinno. Tym czymś jest scenariuszowa mielizna, po której jako widzowie poruszamy się podczas seansu, pomimo faktu, że ogląda się to nawet przyjemnie. Wizualnie bowiem Twórca oferuje pełnowartościowy cyberpunk z wieloma oryginalnymi elementami – czuć tu pracę projektantów i storyboardzistów. Natomiast – jak doskonale wiemy – nie wystarczy, że film dobrze wygląda, musi jeszcze angażować. W tym aspekcie Twórca leży i kwiczy. Fabuła jest sztucznie ckliwa, patetyczna i sentymentalna, tanio oddziałuje na emocjach. Zagrywka z dzieckiem-bombą, zaprezentowana już w trailerze, stanowiła przyczynek do mającej później miejsce eksplozji żenady, opartej na relacji zbudowanej na niczym. Postacie są tekturowe, a aktorstwo woła momentami o pomstę do nieba – do ciebie mówię, młody Johnie Davidzie „nigdy nie będę jak Denzel”  Washingtonie. Innymi słowy: w tym pancerzu nie kryje się duch, a mógł się kryć, bo potencjał był przecież ogromny.

„Jung_E”

Koreański robak, który nawet na moment nie staje się motylem. Niby zbudowany na sprawdzonych schematach, niby wykorzystano tu elementy, które powinny kierować do określonych, jak najbardziej pozytywnych emocji, bo jest i zabawnie, i sporo tu też akcji. Ale litości, tego nie da się oglądać, brzydal z tego wyszedł niebywały. Przy Jung_E, taki Rebel Moon urasta do rangi arcydzieła kinematografii, a przecież sami wiemy, jak wielkim niewypałem okazał się nowy film Zacka Snydera. Mniej więcej z takim jednak poziomem widowiska i klasą porażki mamy do czynienia, oglądając wspomniane koreańskie SF, także dostępne na Netfliksie. Mimo wszystko mówię to jednak w kontekście rozczarowania, bo tamtejsze kino nie raz powaliło mnie na kolana swoją innowacyjnością i polotem, także w ramach fantastyki naukowej. Dość wspomnieć dobrze przyjętych Space Sweepers z 2021. Koreańczycy zatem jak chcą, to potrafią. Tu nie potrafili z kolei powiedzieć, co tak naprawdę chcą opowiedzieć.

„57 sekund”

Nie wiem, jak udało się namówić do tego projektu samego Morgana Freemana, ale najwyraźniej notowania naczelnego czarnoskórego dziadka Hollywood wyraźnie spadły, jeśli postanowił wystąpić w niskobudżetowym b-klasowcu SF. Cóż, najlepsze lata ma już za sobą, więc bierze, co dają. A co dają dokładnie? Historię pewnego dziennikarza, blogera, zafascynowanego nowymi technologiami, który trafia w sam środek spisku z udziałem firmy farmaceutycznej, dysponując sygnetem o magicznych właściwościach. Nieprzypadkowo użyłem słowa „magicznych”, bo trudno innym mianem określić gadżet, który tak po prostu, bez większego sensu, umożliwia cofanie się w czasie o mniej więcej minutę. Zapewniam, że to nie jedyna scenariuszowa głupotka filmu, którego ani Freeman, ani młody próbujący swych sił w głównej roli Josh Hutcherson nie zdołali uratować przed klęską.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA