Kryzys artystyczny M. Night Shyamalana za 130 milionów dolarów. Fatalny w skutkach nepotyzm w wykonaniu Willa Smitha błędnie wypychającego swojego syna na pierwszy plan. Historia z potencjałem niewykorzystanym już na etapie scenariusza. Fantastyka naukowa niemająca nic wspólnego z nauką. Albo po prostu: 1000 lat po Ziemi. Podejrzewam, że nawet z niezbyt utalentowanym Jadenem Smithem w obsadzie ten film mógł się udać – kiepskim pomysłem było jednak odseparowanie go od ekranowego i zarazem prawdziwego ojca już w pierwszym akcie produkcji. Jaden zwyczajnie nie był w staniu udźwignąć takiego ciężaru na swoich barkach, a całej sytuacji nie pomagała też okropnie napisana postać Willa Smitha. Gdyby obaj bohaterowie podróżowali wspólnie przez większość filmu i zostali rozdzieleni dopiero w punkcie kulminacyjnym drugiego aktu, całość mogłaby wypaść znacznie lepiej. W ostatecznym rozrachunku 1000 lat po Ziemi można potraktować jako coś do puszczenia w tle w jakieś leniwe popołudnie; ot, naiwna, ale generalnie nieszkodliwa bajka.
Film, który przyszedł znikąd, wzbudził konsternację i zmieszanie, a następnie zarżnął obiecujące uniwersum Cloverfield. Paradoks nie dość, że daje jednoznaczne odpowiedzi na pytania, które powinny były pozostać przynajmniej częściowo niedopowiedziane, to robi to w możliwie najmniej kreatywny sposób. Tonacja jest tu rozjechana jak nogi pijanego łyżwiarza: niepokojący thriller przepycha się z czarną komedią i ckliwym dramatem w walce o uwagę ogłupiałego widza. Utalentowani aktorzy sprawiają wrażenie równie zdezorientowanych, a decyzje głównej bohaterki kilkukrotnie motywują do donośnego trzaśnięcia się otwartą dłonią w czoło. Wprawdzie nieźle wspominam aurę tajemnicy, która skutecznie intrygowała przez część seansu, ale z perspektywy całego dzieła nie wiem, czy nawet to ma jakąś wartość.
* Wiem, to produkcja Netfliksa (a dokładniej wykupiona przez niego), ale z uwagi na kinowy charakter dwóch poprzednich odsłon serii Cloverfield oraz pierwotny plan wyświetlania Paradoksu na wielkim ekranie postanowiłem nagiąć kryteria wyboru i ją tu zamieścić.
Piątą falę można zbyć machnięciem ręki jako kolejną niewartą większej uwagi adaptację powieści młodzieżowej, ale uważam, że z racji zmarnowanego potencjału należy się jej miejsce na tej liście. Nie znam książkowego pierwowzoru, ale pięcioetapowa inwazja obcych, którzy po czwartej fali ofensywy kryją się pod ludzką formą i polują na ocalałych, to obiecujący pomysł. Podszyte przerażeniem oczekiwanie na piąty atak w postapokaliptycznej rzeczywistości również tworzy intrygującą wizję – zwłaszcza przedstawione z punktu widzenia nastolatków niedysponujących umiejętnościami niezbędnymi do przetrwania w takim świecie. Wszystko rozbija się jednak o fatalną realizację: od okropnej reżyserii (montaż i narracja z offu szybko pozbawiają nadziei na znośne kino) przez kiepską warstwę audiowizualną, po nudny scenariusz poświęcający więcej uwagi miłosnym trójkątom niż wątkom zagłady cywilizacji. Szkoda, że nie zabrali się za to bardziej utalentowani ludzie.
Wally Pfister to świetny operator (przez długie lata pracował przy filmach Christophera Nolana), ale jego reżyserski debiut okazał się totalnym niewypałem. Transcendencja przykuwa oko apetycznymi zdjęciami i obiecuje fabularną ucztę dla fanów science fiction – niestety na talerz trafia pozbawiona smaku mieszanka źle przygotowanych składników. Największym problemem filmu jest właśnie jego historia – chaotyczna, niespójna, pełna dziwnych przeskoków, naciągnięć logiki i szeroko pojętej dezorientacji. W połączeniu z kiepsko rozpisanymi (czy raczej nierozpisanymi) postaciami i pozbawioną energii reżyserią efekt końcowy okazuje się przeraźliwie nudny i nieangażujący. Pozostaje tylko ubolewać nad marnotrawstwem aktorskich talentów i pokaźnego budżetu.
O Replikantach wspominałem już przy okazji największych gniotów 2019 roku, więc nie będę się przesadnie powtarzał: to okropnie napisane sci-fi z zagubionym Keanu Reevesem i katastrofalnym CGI w roli głównej. Nuda, bzdura i okropne zakończenie. Film spóźniony o jakieś dwie dekady, co wcale nie znaczy, że kiedykolwiek mógłby zostać uznany za udany.
Już słyszę parsknięcie śmiechem, którym wielu skwituje wrzucenie serii Transformers do szufladki oznaczonej etykietą „science fiction”. Jednakże, pomimo zerowych ambicji stojących za produkcją tych widowisk, stanowią one część tego nurtu, na dobre i na złe. Inwazja obcych, samoświadome maszyny funkcjonujące obok ludzi i futurystyczna technologia (także w rękach ludzi) – Bay błądzi bliżej 2001: Odysei kosmicznej niż mu się wydaje! Okej, ostatnie to oczywiście żart, podobnie jak dwie ostatnie części serii. Choć Zemsta upadłych i Transformers 3 do udanych również nie należą, to Wiek zagłady i Ostatniego rycerza można bez skrępowania nazwać kompletnym dnem. To koncentracja wszystkiego, co najgorsze w filmowych ekscesach Michaela Baya, filmopodobne produkty, które nie działają nawet poprawnie na żadnej płaszczyźnie. Pierwsze Transformers są głupkowatym, ale pomysłowo nakręconym (początkowy nocny atak na bazę wojskową to wciąż najlepsza sekwencja w całej serii) i w gruncie rzeczy udanym letnim blockbusterem. Lata i setki milionów dolarów później Michael Bay wciąż obija się o ściany, kompletnie nie rozumiejąc, co mu wyszło w tamtym filmie.