search
REKLAMA
Ranking

Najgorsze EFEKTY SPECJALNE(J) troski

Szymon Skowroński

26 listopada 2018

REKLAMA

3. Matrix: Reaktywacja – Neo kontra Agent Smith x 100.

Zaszczytne trzecie miejsce przypada sequelowi filmu, który przyczynił się do niemałej rewolucji w efektach specjalnych, ale jest to miejsce całkowicie zasłużone, co za chwilę postaram się udowodnić. Zacznijmy jednak od pierwszego Matrixa. Film debiutował w roku 1999 – u zarania ery powszechnej cyfryzacji, w dobie strachu przed tzw. milenijną pluskwą, a także w momencie symbolicznego przełomu wieków i tysiącleci. Kondycja społeczeństwa była wystawiana na ciężkie próby w obliczu powstawania komputerów, które większość pracy wykonywały szybciej, lepiej i efektywniej. Pierwsze próby stworzenia sztucznej inteligencji, zaburzenia tożsamości i świadomości, a nawet podszyty teoriami Baudrillarda i Dickowską paranoją strach przed tym, że to, co nas otacza, nie jest rzeczywiste, znalazły ujście w filmowej historii hakera Neo, który odkrywa, że żyje w wielkiej komputerowej symulacji. Dzięki swoim umiejętnościom i morderczemu treningowi haker uczy się naginać rzeczywistość do własnych potrzeb. Wykonuje skoki po kilkanaście metrów, opanowuje sztukę kung-fu w kilka sekund, a także unika kul (choć wcale nie musi). Karkołomna fabuła potrzebowała odpowiedniej realizacji – i trzeba przyznać, że siostry Wachowski (wtedy jeszcze jako bracia) wybrnęły z tego absolutnie zwycięsko. Film, w całej swojej nierealności, jest absolutnie wiarygodny. Dzięki miksowi trzech kluczowych składników – efektów praktycznych, efektów komputerowych i montażu – wirtualna rzeczywistość Matrixa wydaje się wizją całkowicie… realną. Można było oczekiwać, że sequele posuną temat jeszcze dalej. Niestety, nadmiar wolności twórczej (i budżetu) sprawił, że kontynuacje przypominają bardziej kino eksploatacji z nastawianiem na możliwości komputerów. Niewiarygodnie kiepska dramaturgicznie druga część zawiera scenę, w której Neo walczy z setką identycznych kopii swojego nemezis – agenta Smitha. Walka trwa kilkanaście minut i zaczyna się całkiem nieźle. Niestety w pewnym momencie aktorzy w kostiumach i charakteryzacji zostają zastąpieni przez obraz w całości wygenerowany przez komputer. I cała magia znika w mgnieniu oka. Nagle wizja z pierwszej części przestaje bawić. Zawieszenie niewiary zostaje przerwane. Oglądamy gumowe sylwetki źle wyrenderowanych postaci wyczyniających rzeczy nawet nie ekscytujące, lecz po prostu śmieszne. Nawet jako piętnastolatek doznałem nieprzyjemnego wrażenia, które dzisiaj mógłbym określić jako szok poznawczy. To w tej scenie Matrix przestał być prawdziwy i przestałem w niego wierzyć. To w tym momencie, jeszcze podświadomie, zrozumiałem, że coś jest nie tak z komputerowymi efektami specjalnymi. Dlatego sekwencja z Reaktywacji znajduje się tak wysoko. Nie dość, że sama w sobie jest zła, to jeszcze jej obecność rujnuje znakomite wrażenie po części pierwszej.

2. W sieci pająka – wypadek samochodowy

Sekwencja wypadku samochodowego, która znajduje się w pierwszych piętnastu minutach thrillera z Morganem Freemanem i Monicą Potter, jest tylko jednym z kilku powodów, by darować sobie ten zupełnie przeciętny produkcyjniak. Od samego początku film razi spiętrzeniem głupot i klisz typowych dla późnych lat dziewięćdziesiątych. Ale wygenerowane w całości komputerowo ujęcia samochodu, który wpada w poślizg i zawisa nad przepaścią, są klasą samą dla siebie. To nie jest ani realistyczne, ani widowiskowe. Ten żenujący popis indolencji grafików i projektantów można byłoby sobie po prostu darować. Jestem absolutnie przekonany, że nawet w momencie premiery filmu ten efekt był już przestarzały i budził raczej śmiech niż napięcie. Przy takim otwarciu trudno traktować historię poważnie i mieć wobec niej dług zaangażowania. Do uzasadnienia wysokiego miejsca w zestawieniu dodam, że film miał premierę w 2001 roku i kosztował 60 milionów dolarów. W tym samym roku oglądaliśmy Drużynę Pierścienia, która kosztowała zaledwie trzydzieści milionów więcej. “Starania” “specjalistów” ze Steve Johnson’s XFX lądują miejscu drugim.

1. Szczęki 3 – rekin kontra szyba

Dowód na to, jak producencka chciwość potrafi okraść, zgwałcić i zbrukać sztukę. Szczęki w reżyserii Stevena Spielberga może i nie mogą pochwalić się najbardziej realistycznie wyglądającym modelem rekina w historii kina, ale reżyser i jego montażystka, znakomita Verna Fields, doskonale o tym wiedzieli. Efekt grozy wynika tutaj z oczekiwania. Przez większość czasu widzimy go w tle, w niewyraźnym zarysie, lub oglądamy akcję z jego oczu. Dopiero pod koniec, w momencie katartycznego pojedynku między ludźmi a bestią, widzimy go z bliska. I nie ma znaczenia, że wygląda nieco sztucznie, ponieważ zagrożenie i niebezpieczeństwo, w jakim znaleźli się świetnie napisani bohaterowie, są prawdziwe – i odpowiednio podbudowane. Druga część ma swoje wady i zalety, natomiast Szczęki 3 miały być rewolucją. Zdecydowano się na użycie nowoczesnych i przełomowych efektów 3D, a część kin wyświetlała obraz w tej technologii. I już od pierwszego ujęcia uciętej ręki na dnie oceanu wiadomo, że mamy do czynienia z katastrofalnym pokazem tandety i sztuczności. Ale apogeum przypada na scenę, w której rekin, płynąc wprost na widzów, niczym czwartą ścianę rozbija szybę. Teoretyczny efekt szoku wywołany bezpośrednim kontaktem z zabójczą bestią zostaje zastąpiony salwą śmiechu lub wyrazem zażenowania. Po pierwsze: rekin jest bardzo źle nałożony na tło. Po drugie: tło zupełnie nie oddaje skali, wobec czego zwierzę wydaje się nienaturalnie wielkie lub małe (no właśnie, nawet nie jestem w stanie stwierdzić). Po trzecie: ruch rekina jest sztywny, a jego zatrzymanie w momencie rozbicia szyby wygląda jak zatrzymanie się roweru, w którym zaciął się łańcuch. Po czwarte, wyraźnie widać warstwy nakładanych na siebie efektów, przez co nic do siebie nie pasuje. Po piąte, szyba się rozbija, a woda wlewa się dopiero w kolejnym ujęciu. Po szóste… akcja prowadzi do tego, że rekin wybucha, a jego spadające fragmenty prezentują się równie słabo, jak ręka w prologu. Oto podręcznikowy przykład, jak nie ulegać nowinkom technicznym, zwłaszcza gdy nie ma się predyspozycji do ich odpowiedniego wykorzystania.

Honorowe wyróżnienia:

Tron: Dziedzictwo

Sequel klasycznego obrazu science fiction wykorzystywał nowatorskie technologie, ale twórcy (który to raz w tym zestawieniu!) zanadto zaufali możliwościom komputerów. Odmłodzony Jeff Bridges wygląda… dziwnie. Niby wszystko jest jak trzeba, ale… no właśnie, jest jakieś ale. Da się w tym przypadku doświadczyć efektu opisywanego jako “dolina niesamowitości”.

Niemniej postać ta jest jedynie komputerową projekcją we wnętrzu komputera, więc nienaturalny wygląd możemy uzasadnić fabularnie.

Liga Sprawiedliwości

…i cyfrowo usunięte wąsy Henry’ego Cavilla.

Efekt nie ląduje na liście, bo to w gruncie rzeczy błahostka, ale warto o nim wspomnieć, bo podobno wirtualny barber kosztował twórców… 25 milionów dolarów.

Gwiezdne wojny: Część IV – Nowa nadzieja (1997)

Dwadzieścia lat po premierze filmu George Lucas postanowił wrócić do materiału, który od początku nie przynosił mu satysfakcji, i poprawić oraz dodać kilkanaście niepotrzebnych elementów. Jedną z największych zmian w stosunku do oryginału było dodanie całkowicie niepotrzebnej z fabularnego punktu widzenia sceny rozmowy Hana Solo z Jabbą. Lucas chciał w ten sposób zapowiedzieć wątek z Powrotu Jedi i zachować ciągłość uniwersum. Scena nie dość, że spowalnia historię, to jeszcze wygląda tanio i tandetnie.

Jabba nie dostał się do rankingu, bo wystarczy nie oglądać edycji z 1997 i pozostać przy “normalnej” wersji filmu z 1977, który broni się doskonale.

 

 

REKLAMA