search
REKLAMA
Zestawienie

Najbardziej WIARYGODNE naukowo filmy SCIENCE FICTION

Jacek Lubiński

28 marca 2020

REKLAMA

Marsjanin

Naukową podstawę stanowiła tu książka autorstwa Andy’ego Weira. Za kamerą stanął natomiast sir Ridley Scott, który obecnie kojarzy się co prawda z koszmarnie idiotycznymi Prometeuszami, ale na początku kariery zapisał się jako twórca kamieni milowych gatunku, również w miarę trafnych naukowo, zważywszy na ich zawartość. W tym wypadku już wspomnianą książkę chwalono za naukową wiarygodność, a ponieważ przeniesiono ją na ekran niemalże w stosunku jeden do jednego, to trudno się dziwić, że i film zebrał oklaski.

A mamy tu do czynienia z Robinsonem Crusoe na Czerwonej Planecie, czyli astronaucie, który wskutek przypadku został sam jak palec na Marsie i teraz trzeba go ratować. Zanim to jednak nastąpi, nasz bohater musi sam o siebie zadbać, a jego przetrwanie zależy ni mniej, ni więcej, jak właśnie od naukowej wiedzy. Nic więc dziwnego, iż ta musiała być dopięta na ostatni guzik. I chociaż w dzisiejszej dobie wciąż trudno filmową teorię przełożyć na praktykę, bo niemal wszystko, co zmuszony jest zrobić Matt Damon, zwyczajnie nie ma swojego odpowiednika w rzeczywistości, to wszyscy uczeni pozostają zgodni co do tego, że Marsjanin jest prawdziwą namiastką kosmicznych standardów, które prędzej czy później muszą stać się faktem.

Moon

Skromny film Duncana Jonesa z 2009 roku to teatr jednego aktora – Sama Rockwella, który samotnie, z niewielką pomocą komputera, nadzoruje małą placówkę wydobywczą na Księżycu. Według fabuły srebrny glob dostarcza helu-3, który pokrywa około 70 procent zużycia energii na Ziemi. I rzeczywiście, nasz satelita jest w jego pokłady zaopatrzony, a naukowcy zgodni co do tego, że odpowiednie nim zarządzanie mogłoby być w przyszłości solidnym źródłem alternatywnej energii. Także niemal całkowicie zautomatyzowana i podlegająca wielkiej korporacji placówka księżycowa, w której wykorzystuje się pojedynczych, skazanych na samotność ludzi, wydaje się realistycznym podejściem do tematu. Do tego cała technika widziana w filmie oraz przyjazna sztuczna inteligencja, która emotkami wyraża emocje, są jak najbardziej namacalne w swojej naturze. I nawet jawnie fantastyczne zakończenie – swoją drogą wcale nie tak nieprawdopodobne – nie psuje efektu wiarygodności danego projektu.

Ona

Joaquin Phoenix jako męska ciapa bez życia, zakochująca się w aplikacji o głosie Scarlett Johansson – ot i cała fabuła tego filmu Spike’a Jonze’a. Czy na pewno znowu takiego bardzo science fiction? Ray Kurzweil – autorytet w dziedzinie komputerów i futurystyki – twierdzi, że nie. Już od 30 lat siedzimy z nosami w komputerach, a od ponad dekady naszymi najlepszymi przyjaciółmi są podręczne urządzenia wielofunkcyjne. Zatem romans z „duchem w pancerzu” jest właściwie nieuchronny. Według Kurzweila niektóre technologie widziane w filmie zaczynają już teraz przenikać do prawdziwego życia. A w przeciągu najbliższych 10 lat odpowiednik Samanthy, czyli ucząca się sztuczna inteligencja, z którą można porozmawiać jak równy z równym, także może stać się rzeczywistością. Cytując:

„Film w przekonujący sposób przedstawia podstawową ideę, wedle której program komputerowy (AI) może – i będzie – być ludzki i sympatyczny. Jest to przełomowa koncepcja filmowego futuryzmu, tak samo jak Matrix pokazująca realistyczną wizję, w której rzeczywistość wirtualna jest ostatecznie tak samo rzeczywista, jak, cóż, sama rzeczywistość”.

I pozamiatane.

Tajemnica Andromedy

Dużo książek napisano w tym temacie. Najwyraźniej są one niezbędne filmowcom, gdy mowa o tak złożonych rzeczach jak fantastyka naukowa – zwłaszcza ta nam najbliższa. Dokładne opisy, wyjaśnienia żargonu i te wszystkie szczególiki, które w filmowym scenariuszu by zwyczajnie nie przeszły, a także możliwość dokładniejszego riserczu materiału robią swoje. Paradoksalnie jednak powieść Michaela Crichtona, na której oparto scenariusz, jest niemal w całości dziełem fikcji (pisarz inspirował się bardziej szpiegowską nowelą Teczka Ipcress – również zaadaptowaną na potrzeby kina – aniżeli twardymi faktami, choć przy pisaniu z pewnością pomogło mu medyczne wykształcenie). I w sumie nie powinno to dziwić, bo mamy tu do czynienia z kosmicznym wirusem, którego przynosi na Ziemię wojskowy satelita. Obcy organizm szybko się rozprzestrzenia i jest niezwykle śmiertelny, zatem przetrwanie naszej cywilizacji zależy właśnie od zbadania jego tajemnicy. Dzieje się to w podziemnym, odizolowanym od reszty świata bunkrze, w którym grupka naukowców – bynajmniej nie atrakcyjnych fizycznie, jak to z reguły w filmach bywa – głowi się nad wyjściem z sytuacji, walcząc z czasem.

Abstrahując od rozrywkowej wartości dzieła, które dzięki wprawnej realizacji ogląda się z zapartym tchem, z czasem stało się ono wykładnikiem prawdopodobieństwa takiego zagrożenia. Dowiedziono wszak ponad wszelką wątpliwość, iż taka pozaziemska forma życia w kształcie szkodliwego dla zdrowia mikroba może bardzo łatwo trafić na naszą planetę, nie tylko za pomocą powracających do domu maszyn, i z powodzeniem rozkwitnąć. I jakkolwiek w dobie grasującego za oknem zwykłego koronawirusa może wydać się to śmieszne, to wszystkie procedury oraz próby naukowe przedstawione w filmie są jak najbardziej rzetelne. Co też potwierdziła w 2003 roku publikacja Amerykańskiego Towarzystwa Chorób Zakaźnych, nazywająca Andromedę „najbardziej znaczącym, naukowo dokładnym i autentycznym ze wszystkich filmów tego gatunku”. Na swój sposób przerażające.

Bonus:

Człowiek z Ziemi

Nakręcony za grosze kamerką wideo film to przede wszystkim… niekończące się rozmowy w jednym pomieszczeniu. Nauki „w akcji” tu zatem nie uświadczymy, ale dużo się o niej mówi, w ogóle sporo tu intelektualnych rozkmin na temat wiarygodności fantastycznych rewelacji, które padają z ust głównego bohatera. I pod tym względem trudno tej produkcji zarzucić jakieś duże nieścisłości podkopujące całą historię, nawet jeśli ostatecznie pozostaje ona jedynie wprawnie opowiedzianą fantazją.

K-PAX

Właściwie jak wyżej, bo film Iaina Softleya to też w sumie pogadanki z pogranicza nauki i psychologii, mające na celu sprawdzić wiarygodność bohatera, który nazywa siebie Prot i twierdzi, że przybył z odległej planety. Wszystkie docierające do nas informacje mają jednak sens, a krótkie spotkanie Prota z naukowcami pozostaje dobrym przykładem inteligentnego podejścia do tematu w minimalistycznej formie. Reszta pozostaje łechcącym wyobraźnię domysłem.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA