Najbardziej WIARYGODNE naukowo filmy SCIENCE FICTION

Marsjanin
Naukową podstawę stanowiła tu książka autorstwa Andy’ego Weira. Za kamerą stanął natomiast sir Ridley Scott, który obecnie kojarzy się co prawda z koszmarnie idiotycznymi Prometeuszami, ale na początku kariery zapisał się jako twórca kamieni milowych gatunku, również w miarę trafnych naukowo, zważywszy na ich zawartość. W tym wypadku już wspomnianą książkę chwalono za naukową wiarygodność, a ponieważ przeniesiono ją na ekran niemalże w stosunku jeden do jednego, to trudno się dziwić, że i film zebrał oklaski.
A mamy tu do czynienia z Robinsonem Crusoe na Czerwonej Planecie, czyli astronaucie, który wskutek przypadku został sam jak palec na Marsie i teraz trzeba go ratować. Zanim to jednak nastąpi, nasz bohater musi sam o siebie zadbać, a jego przetrwanie zależy ni mniej, ni więcej, jak właśnie od naukowej wiedzy. Nic więc dziwnego, iż ta musiała być dopięta na ostatni guzik. I chociaż w dzisiejszej dobie wciąż trudno filmową teorię przełożyć na praktykę, bo niemal wszystko, co zmuszony jest zrobić Matt Damon, zwyczajnie nie ma swojego odpowiednika w rzeczywistości, to wszyscy uczeni pozostają zgodni co do tego, że Marsjanin jest prawdziwą namiastką kosmicznych standardów, które prędzej czy później muszą stać się faktem.
Moon
Skromny film Duncana Jonesa z 2009 roku to teatr jednego aktora – Sama Rockwella, który samotnie, z niewielką pomocą komputera, nadzoruje małą placówkę wydobywczą na Księżycu. Według fabuły srebrny glob dostarcza helu-3, który pokrywa około 70 procent zużycia energii na Ziemi. I rzeczywiście, nasz satelita jest w jego pokłady zaopatrzony, a naukowcy zgodni co do tego, że odpowiednie nim zarządzanie mogłoby być w przyszłości solidnym źródłem alternatywnej energii. Także niemal całkowicie zautomatyzowana i podlegająca wielkiej korporacji placówka księżycowa, w której wykorzystuje się pojedynczych, skazanych na samotność ludzi, wydaje się realistycznym podejściem do tematu. Do tego cała technika widziana w filmie oraz przyjazna sztuczna inteligencja, która emotkami wyraża emocje, są jak najbardziej namacalne w swojej naturze. I nawet jawnie fantastyczne zakończenie – swoją drogą wcale nie tak nieprawdopodobne – nie psuje efektu wiarygodności danego projektu.
Ona
Joaquin Phoenix jako męska ciapa bez życia, zakochująca się w aplikacji o głosie Scarlett Johansson – ot i cała fabuła tego filmu Spike’a Jonze’a. Czy na pewno znowu takiego bardzo science fiction? Ray Kurzweil – autorytet w dziedzinie komputerów i futurystyki – twierdzi, że nie. Już od 30 lat siedzimy z nosami w komputerach, a od ponad dekady naszymi najlepszymi przyjaciółmi są podręczne urządzenia wielofunkcyjne. Zatem romans z „duchem w pancerzu” jest właściwie nieuchronny. Według Kurzweila niektóre technologie widziane w filmie zaczynają już teraz przenikać do prawdziwego życia. A w przeciągu najbliższych 10 lat odpowiednik Samanthy, czyli ucząca się sztuczna inteligencja, z którą można porozmawiać jak równy z równym, także może stać się rzeczywistością. Cytując:
„Film w przekonujący sposób przedstawia podstawową ideę, wedle której program komputerowy (AI) może – i będzie – być ludzki i sympatyczny. Jest to przełomowa koncepcja filmowego futuryzmu, tak samo jak Matrix pokazująca realistyczną wizję, w której rzeczywistość wirtualna jest ostatecznie tak samo rzeczywista, jak, cóż, sama rzeczywistość”.
I pozamiatane.
Tajemnica Andromedy
Podobne wpisy
Dużo książek napisano w tym temacie. Najwyraźniej są one niezbędne filmowcom, gdy mowa o tak złożonych rzeczach jak fantastyka naukowa – zwłaszcza ta nam najbliższa. Dokładne opisy, wyjaśnienia żargonu i te wszystkie szczególiki, które w filmowym scenariuszu by zwyczajnie nie przeszły, a także możliwość dokładniejszego riserczu materiału robią swoje. Paradoksalnie jednak powieść Michaela Crichtona, na której oparto scenariusz, jest niemal w całości dziełem fikcji (pisarz inspirował się bardziej szpiegowską nowelą Teczka Ipcress – również zaadaptowaną na potrzeby kina – aniżeli twardymi faktami, choć przy pisaniu z pewnością pomogło mu medyczne wykształcenie). I w sumie nie powinno to dziwić, bo mamy tu do czynienia z kosmicznym wirusem, którego przynosi na Ziemię wojskowy satelita. Obcy organizm szybko się rozprzestrzenia i jest niezwykle śmiertelny, zatem przetrwanie naszej cywilizacji zależy właśnie od zbadania jego tajemnicy. Dzieje się to w podziemnym, odizolowanym od reszty świata bunkrze, w którym grupka naukowców – bynajmniej nie atrakcyjnych fizycznie, jak to z reguły w filmach bywa – głowi się nad wyjściem z sytuacji, walcząc z czasem.
Abstrahując od rozrywkowej wartości dzieła, które dzięki wprawnej realizacji ogląda się z zapartym tchem, z czasem stało się ono wykładnikiem prawdopodobieństwa takiego zagrożenia. Dowiedziono wszak ponad wszelką wątpliwość, iż taka pozaziemska forma życia w kształcie szkodliwego dla zdrowia mikroba może bardzo łatwo trafić na naszą planetę, nie tylko za pomocą powracających do domu maszyn, i z powodzeniem rozkwitnąć. I jakkolwiek w dobie grasującego za oknem zwykłego koronawirusa może wydać się to śmieszne, to wszystkie procedury oraz próby naukowe przedstawione w filmie są jak najbardziej rzetelne. Co też potwierdziła w 2003 roku publikacja Amerykańskiego Towarzystwa Chorób Zakaźnych, nazywająca Andromedę „najbardziej znaczącym, naukowo dokładnym i autentycznym ze wszystkich filmów tego gatunku”. Na swój sposób przerażające.
Bonus:
Człowiek z Ziemi
Nakręcony za grosze kamerką wideo film to przede wszystkim… niekończące się rozmowy w jednym pomieszczeniu. Nauki „w akcji” tu zatem nie uświadczymy, ale dużo się o niej mówi, w ogóle sporo tu intelektualnych rozkmin na temat wiarygodności fantastycznych rewelacji, które padają z ust głównego bohatera. I pod tym względem trudno tej produkcji zarzucić jakieś duże nieścisłości podkopujące całą historię, nawet jeśli ostatecznie pozostaje ona jedynie wprawnie opowiedzianą fantazją.
K-PAX
Właściwie jak wyżej, bo film Iaina Softleya to też w sumie pogadanki z pogranicza nauki i psychologii, mające na celu sprawdzić wiarygodność bohatera, który nazywa siebie Prot i twierdzi, że przybył z odległej planety. Wszystkie docierające do nas informacje mają jednak sens, a krótkie spotkanie Prota z naukowcami pozostaje dobrym przykładem inteligentnego podejścia do tematu w minimalistycznej formie. Reszta pozostaje łechcącym wyobraźnię domysłem.