Najbardziej ROZRYWKOWE filmy SCIENCE FICTION XXI wieku
Mów mi Dave (2008), reż. Brian Robbins
Podobne wpisy
Brian Robbins ma ewidentny talent do kreowania najgorszych ról Eddiego Murphy’ego, co paradoksalnie jednak nie oznacza, że w ramach gatunku typowo rozrywkowego science fiction nie warto o nich pamiętać i uwzględniać ich w zestawieniach. Murphy ma niewątpliwy talent komediowy i pewnie dlatego został kosmitą, a raczej statkiem kosmicznym w ludzkiej postaci. Wcielił się równocześnie w jego kapitana, nieco szalonego, nerwowego i nieufnego humanoida o czarnym kolorze skóry – jaka ironia dla białej rasy. Głównym celem przybyszów z kosmosu jest wyssanie z Ziemi całej soli, co ma doprowadzić do wymarcia wszelkiego życia. Nasza planeta i ludzie na niej żyjący okazują się jednak na tyle interesujący, że „Dave” zmienia zdanie. W czasie swojego pobytu uświadamia sobie, że ludzie wcale nie są tacy źli. Można ich nazwać zagubionymi, ale nie zdemoralizowanymi z natury. Dowodem na to jest ich zdolność do odczuwania miłości, a więc uczucia, które jest w stanie zawrócić w głowie nawet kosmitom. A jak prezentuje się nasz bohater? Ze względu na charakter odgrywanej postaci Eddie przez większość filmu jest sztywny jak naprężony koci ogon. Poza tym został osadzony w środowisku przesiąkniętym nawiązaniami do Star Treka zakropionymi komediowym stylem z niezapomnianej komedii science fiction Moja macocha jest kosmitką. Dla niego samego ten aktorski mariaż nie wypadł pozytywnie. Sam film za to jako całość prezentuje średniej klasy kino familijne, które nie zamęcza brakiem akcji, lecz czasami tylko nudnawymi żartami. Generalnie to średniak dobry jako komedia science fiction do zrobienia widzowi tła w wolny dzień.
Iron Sky (2012), reż. Timo Vuorensola
Naziści muszą mieć szerokie drogi, nawet na Księżycu. Wynieśli się na jego ciemną stronę zaraz po przegranej II wojnie światowej, jednak po latach dopadła ich ziemska ironia w postaci czarnoskórego astronauty, Jamesa Washingtona. Ta wroga inwazja na księżycową czystą rasę wstrząsnęła nią dogłębnie. W sumie nie wiadomo, czy chodziło bardziej o kolor skóry astronauty, czy jego telefon komórkowy. O dziwo, telefon podłączony do pancernika Zmierzch bogów wreszcie na chwilę wprawił go w ruch, a potem się rozładował. Z Washingtonem sprawa okazała się prostsza. Oczywiście nie mógł zostać czarny, więc specjalnymi zastrzykami księżycowi hitlerowcy go wybielili. Jako nowo narodzony Aryjczyk wrócił na ziemię w poszukiwaniu „telefonicznych komputerów”. Tak się zaczyna na karkołomna historia science fiction opowiedziana z wręcz surrealistycznym humorem. Twórcy wyśmiewają dosłownie wszystko – nacjonalizm, ideę czystości rasy, religię, polityków, jak również sam drapieżny kapitalizm. Produkcja Timo Vuorensoli miejscami jest tak idiotyczna, że nie da się porównać jej z żadną inną komedią science fiction, niemniej warto ją znać, żeby zrozumieć, jak niewiele różnią się propagandy systemów politycznych, które uznane są w historii za sobie kompletnie przeciwne. Biały Murzyn w kosmosie rządzi.
Futurama (1999–2013), prod. Matt Groening
Nigdy nie przepadałem za Simpsonami, tak za ich treścią, jak i animacją. I chociaż Futurama zachowała tę ostatnią, warstwa fabularna na tyle rekompensuje braki wizualne, że po prostu się ich nie zauważa. W wykreowanym świecie przyszłości, 1000 lat od obecnych czasów, żyją postaci, które idealnie prezentują to, kim my możemy stać się już całkiem niedługo. Potężna dawka odważnego humoru współistnieje z mądrą refleksją na temat społeczeństwa, religii, polityki, ekologii i generalnie całego świata. Nasze konfabulacje, lęki, tajemnice i kłamstewka pokazywane są otwarcie, jak coś, czego bardzo często niepotrzebnie się wstydzimy. Tacy jesteśmy my, ludzie, a bajkowe postaci w Futuramie pomagają nam to zaakceptować. Na przykład taki robot z 8-bitowym procesorem o imieniu Bender. Ma permanentne problemy osobowościowe, jest uzależnionym od pornografii kleptomanem, działa na alkohol, a gdy nie pije, zaczyna robić się pijany jak ludzie, no i chce zgładzić nasz gatunek. Z kolei jego ludzki przyjaciel, Philip J. Fry, jest wyjątkowo niedojrzałym i prostolinijnym beztalenciem, chyba że umiejętność grania w gry wideo uznamy za wartościowy atrybut. Zanim dostał się do przyszłości, był dostarczycielem pizzy. Kocha się w cyklopce Turandze Leeli, lecz nie potrafi jej o tym powiedzieć. Całej nietuzinkowej kamaryli postaci dopełnia głowa Nixona, która w jednym z odcinków decyduje się wystartować w wyborach na prezydenta Ziemi. Wszystko to dzieje się w świecie, gdzie nauka w dowcipny sposób miesza się z szarlatanerią technologiczną.
Ewolucja (2001), reż. Ivan Reitman
Zacznę od pewnego szczegółu – gady w Ewolucji, która jest filmem sprzed 19 lat, są wizualnie lepsze niż smok z Wiedźmina, zarówno tego polskiego, co wyczynem nie jest, jak i, o dziwo, tego od Netflixa. I chociaż dałem mu ocenę 9/10, za każdym razem będę punktował to nieruchawe złote smoczysko, które przyniosło mi tyle zawodu. A teraz o Ewolucji. Ivan Reitman miał zdolność kręcenia komedii z pogranicza science fiction i szeroko pojętego fantasy. Udowodnił to Pogromcami duchów, jednym z tych filmów, które można oglądać bez końca. Co do zaś Ewolucji, żaden to film trudny, poruszający ważkie tematy czy z górnolotną pointą. Spełnia za to wszystkie rozrywkowe potrzeby widza, który lubi oglądać na ekranie zmagania dowcipnych i słabo rozgarniętych w życiu praktycznym naukowców z tajemniczymi obcymi oraz wojskiem dowodzonym przez wyjątkowo ograniczonych trepów. Wartka akcja, mnóstwo dowcipu, niezłe efekty specjalne, wyjątkowo czarno-białe moralnie postaci i dobrze rozwijający się suspens sprawiają, że Ewolucja w całej swojej prostocie i przewidywalnym do bólu zakończeniu jest znakomitym sposobem na weekendową rozrywkę bez łzawych tyrad na temat wolności z łopoczącą w tle amerykańską flagą.