Najbardziej ROZCZAROWUJĄCE seriale SCIENCE FICTION ostatnich lat
Czasem z dużej chmury otrzymujemy mały deszcz. W świecie filmów i seriali jest z kolei tak, że wielkość, popularność i oglądalność danego widowiska czasami nie jest współmierna z jego jakością. Oto kilka przykładów serialowych produkcji z gatunku science fiction, które pomimo sporego potencjału finalnie okazały się rozczarowujące.
Westworld
Pamiętam, że gdy premierę miał pierwszy sezon tego serialu HBO, było wokół niego sporo szumu. I słusznie, bo produkcja wnosiła wówczas nową jakość do telewizji. Prócz tego, iż twórcy serialu, za sprawą sporego jak na tamte czasy budżetu, mogli pozwolić sobie na wdrożenie zachwycającej oprawy wizualnej, zaangażowali również wiele znanych aktorów do udziału. Twarzą projektu był Anthony Hopkins, który przy wsparciu Eda Harrisa, Thandiwe Newtwon i Evan Rachel Wood, ponownie otworzyli podwoje nowoczesnego parku rozrywki. Mówię ponownie, ponieważ jak wiemy, Westworld jest remakiem filmu z 1973 roku w reżyserii Michaela Crichtona. Gdy serial miał premierę, zachłysnąłem się majestatem tej produkcji i po latach wiem, że była to sprawnie wyreżyserowana mistyfikacja. Serialowa formuła ewidentnie zaszkodziła tej, jak by nie patrzeć, prostej historii. Dorobiono do tego niepotrzebną ideologię, rozbudowano wątki, wymyślono tajemnicę, poszerzono świat i finalnie projekt Westworld pękł pod wpływem przesadnego pompowania w niego powietrza. Co zaskakujące, HBO znalazło pieniądze na kontynuowanie tego wątpliwego tytułu – w tym roku premierę mieć będzie czwarty sezon serialu. Oczywiście z ciekawości obejrzę, choćby po to, by pooglądać sobie ładne zdjęcia, ale mam wątpliwości, czy coś, co oglądałem przez trzy sezony niejako z obowiązku, będzie w stanie mnie jeszcze wciągnąć.
Altered Carbon
Podczas seansu odcinków pierwszego sezonu bawiłem się przednio. Czułem w Altered Carbon powiew świeżości. Bardzo przypadła mi do gustu kreacja Joela Kinnamana. Aktor w lot zrozumiał zasady świata przedstawionego, idealnie dopasowując się do klimatu opowieści detektywistycznej dziejącej się w fantastycznonaukowych okolicznościach. Szybko jednak okazało się, że ta oparta na poczytnej książce produkcja utraciła swoje podstawowe atuty. Choć pomysł wyjściowy – sprzedający koncepcję umieszczania świadomości człowieka na czymś w rodzaju twardego dysku – był szalenie intrygujący, niedostatecznie wykorzystano jego potencjał. Po pierwszym sezonie pożegnaliśmy się także z Kinnamanem w roli głównej, którego zastąpił Anthony Mackie. Kolor skóry nie był tak problematyczny, jak fakt, iż zamiennik nie posiada za grosz charyzmy. Tak czy inaczej, projekt Altered Carbon sporo obiecywał, a rozmienił się w drugim sezonie na drobne. Zamiast kontynuować detektywistyczne zacięcie wolał powędrować w kierunku nieciekawego, nadętego melodramatu, co pozbawiło go pierwotnego charakteru.
The OA
Czasem sam się sobie dziwię, że wytrzymałem przy tym serialu tak długo. A mówiąc długo, mam na myśli połowę drugiego sezonu. Nie udało mi się przygody z OA doprowadzić do końca, niestety, bo po prostu się nie dało. Ten serial tak bardzo zaczął plątać się we własnych zeznaniach, nieustannie mącąc w koncepcie głównym, tak bardzo usilnie starał się uwiarygodnić swój byt, że kompletnie przestał być interesujący. A szkoda, bo pierwsze odcinki sezonu otwierającego zapowiadały coś nietuzinkowego i nieoczywistego. Mieliśmy wówczas do czynienia z historią tajemniczego zniknięcia pewnej dziewczyny, która wkrótce przybrała ramy opowieści o teorii światów równoległych. W pewnym jednak momencie scenarzystów wena poniosła w takie rejony, z których nie dało się logicznie wyjść, więc słusznie postanowiono serial skasować. Szkoda, bo to przez moment było tak dziwaczne, że aż intrygujące, a ostatecznie pozostało tylko dziwaczne.
Star Trek: Discovery
Na fali popularności nowych filmów z uniwersum Star Trek odpowiedzialny za nie twórca – Alex Kurtzman – został zaproszony do realizacji nowego serialu spod znaku gwiezdnej podróży. W pierwszej chwili wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Otrzymaliśmy bardzo ciekawą perspektywę, poznając nasz ulubiony świat przyszłości, zanim zaczęli funkcjonować w nim nasi ulubieni bohaterowie. Discovery jest bowiem trochę prequelem, a trochę historią poboczną, bo bierze na warsztat czas przed erą Enterprise i jego załogą, ale tworzy poboczną ścieżkę fabularną, niezazębiającą się z główną linią (w odróżnieniu do mającego niedawno premierę Star Trek: Strange New Worlds). Bo to historia Michael Burnham, volkanki, przybranej siostry Spocka, która walczy o swoją pozycję w galaktyce. Na początku pazur tej postaci, jej osobliwy zadzior, mi odpowiadał. Później jednak doszedłem do wniosku, że jej niesubordynacja i ogólne zagubienie to objawy braku pomysłu na to, w jakim kierunku postać powinna finalnie zawędrować. Niesmaczny był też cały poprawny politycznie kontekst, w jakim osadzono serial; jakby członkowie załogi mieli wypisane na czole slogany tolerancji i nie przejmowali się zbytnio tym, jaka jest ich rola w tej opowieści. Zabawnie trochę wypada fakt, że najwyraźniej nawet dla samego wybitnie postępowego Netflixa, który zajmował się dystrybucją tego serialu, Discovery okazało się za bardzo „na czasie”, skoro oddał pole dystrybucji studiu Paramount. Lub też, nie dobudowując do tego żadnej ideologii, słusznie uznali, że nie chce im się dalej płynąć tym statkiem bez kapitana.
The Rain
Liczyłem na odmianę i ostateczny dowód na to, że europejskie science fiction ma sens. Liczyłem na skromniejszą w środkach wersję bombastycznego The Walkig Dead. Liczyłem, że w razie sukcesu tej produkcji może w końcu na realizację serialu SF szarpną się Polacy. Bo jeśli zrobili to Duńczycy, to czemu nie my? Wyszło jak zawsze – początkowy entuzjazm i wrażenie świeżości po pewnym czasie ustąpiły miejsca poczuciu żenady. Im dalej w las, tym ciemniej, głupiej, mniej sensowniej. To, w co finalnie przeistoczył się ten skromny, momentami minimalistyczny projekt, jest podręcznikowym przykładem braku umiaru i braku planu. Nie jestem pewien, czy scenarzyści dysponowali w tym wypadku kompleksowym konceptem rozwoju tego postapokaliptycznego świata, czy też rozwijali kolejne ścieżki i odhaczali co lepsze pomysły na bieżąco. Według mnie może problemem nie tyle było pojawienie się w tej historii wątków miłosnych, co wyraźne pozbawienie jej celu. Odpychający był także wątek tych dziwnych mocy jednego z bohaterów, co było dla mnie niezręczną próbą dodania do tego świata niepasujących doń efektów.
Wychowane przez wilki
Trochę ciężko mi się pisze o Wychowanych przez wilii w kontekście artystycznej porażki, jaką ten serial niestety się okazał. Bo muszę przyznać, że podobnie jak w przypadku Westworld wciąż naiwnie wierzę, że da się coś tu jeszcze zdziałać i odwrócić złą passę. Bo mamy tu do czynienia z ogromnym potencjałem wyjściowym, który niestety został zaprzepaszczony, źle pokierowany, zabity twórczym uwiądem scenarzystów. I jest to proces stojący w opozycji do przyzwoitego aktorstwa oraz miłej dla oka, oryginalnej warstwy wizualnej. Szkoda, naprawdę szkoda, że Wychowane przez wilki nie poszły w kierunku zapoczątkowanym przez Ridleya Scotta w pierwszych odcinkach serialu. W kolejnych odsłonach serial zwyczajnie przestał intrygować, odchodząc od tematów wiodących dla serii, czyli macierzyństwa androidów, dylematów człowieczeństwa i konfliktu technologii z religią. Gdzieś to się wszystko rozmyło, zabrakło też głównego bohatera, prowadzącego tę historię na swoich barkach. Jaka przyszłość czeka tę produkcję nie wiem, ale wydaje mi się, że nie jest świetlana.
BONUS - Siły kosmiczne
Nie jest to rzecz jasna science fiction czystej klasy, ale na pewno serial, o fantastykę zahaczający. Trochę tu amerykańskiej propagandy sukcesu, bo w końcu śledzimy tu losy ekipy Sił Kosmicznych Stanów Zjednoczonych, czyli powołanego stosunkowo niedawno, za czasów administracji Donalda Trumpa, specjalnego oddziału amerykańskich sił zbrojnych. Ale w gruncie rzeszy sporo tu wychodzenia w przyszłość, technologicznej rywalizacji z Chinami i kosmicznych, odważnych manewrów (podróż na Marsa), które w dyskusji się przewijają, ale mało namacalnych efektów jest za ich sprawą widocznych. Momentami Siły kosmiczne przypominały mi The Office ale w kosmicznym wydaniu. Steve Carrell i John Malkovich stworzyli udany duet, widać, że praca przy serialu sprawiała im frajdę. Sporo żartów było trafnych, inne były boleśnie czerstwe – ale taka specyfika tej komedii. Drugi sezon był gorszy od pierwszego, ale wciąż dało się to bezboleśnie oglądać. Coś jednak z tego projektu uleciało, dało się zauważyć, że scenariusz drugiej odsłony był pozbawiony silnego punktu zaczepienia. Idę o zakład, że to wbrew pozorom musiał być też serial stosunkowo drogi. Stąd pewnie decyzja Netflixa o kasacji tej produkcji, ale szczerze powiedziawszy, trochę szkoda, że żegnamy się Siłami kosmicznymi – dałoby się jeszcze coś z tego wycisnąć.