Najbardziej NIEUDANE debiuty reżyserskie AKTORÓW
Po przeglądnięciu kilkudziesięciu tytułów nakręconych przez najbardziej rozpoznawalnych wśród widzów aktorów stwierdzam ze zdziwieniem, że jeśli któryś aktor już zdecydował się na zostanie reżyserem, to wnikliwie tę decyzję przemyślał. Trudno znaleźć naprawdę zły debiut, czego nie można powiedzieć o juweniliach reżyserów. W przypadku aktorów dużo częściej zdarzają się wpadki, ale późniejsze. Może ten aktorski rozpęd pomaga, gdy kręci się po raz pierwszy, a potem przygasa, gdy wkrada się rutyna, a chęć eksperymentowania i początkowa energia zaczynają się wypalać? Tak więc dzisiaj 7 pozycji, a nie jak zawsze 10, ale to bezapelacyjnie mocna siódemka.
„Weekend” (2010), reż. Cezary Pazura
Ciekawe, czy po latach miasto Łódź wykazuje jakąkolwiek chęć pochwalenia się, że umożliwiło Cezaremu Pazurze nakręcenie takiego debiutu reżyserskiego. Podobno miała być to komedia gangsterska z unikalnymi dla polskiego kina scenami akcji. Niestety reżyser wraz ze scenarzystą uznali, że o komediowości świadczy wyłącznie liczba wypowiadanych przez aktorów bluzgów. Jakość scen akcji również pozostawia wiele do życzenia. Bazowanie na slow motion charakteryzuje twórców, którzy tak naprawdę nie mają pomysłu na realizację zaskakujących sekwencji akcji. Weekend to nędzny film dla widzów, którzy nie cenią sobie wysokiej jakości w żadnym, polskim i zagranicznym, kinie.
„Grand Theft Auto” (1977), reż. Ron Howard
Rona Howarda mało kto kojarzy dzisiaj z aktorstwa, ale zanim stał się wziętym reżyserem, próbował jako aktor. Nie osiągnął nigdy sukcesu, więc równocześnie z aktorstwem zaczął reżyserować. Wynikiem tej hybrydowej współpracy ze sobą jest Grand Theft Auto, produkcja nakręcona niewątpliwie z wielkim zaangażowaniem, lecz słaba montażowo, nieprzekonująca postaciowo i generalnie nudna, a przecież powinna być pełna młodzieńczej energii. Można się tym filmem zainteresować na początkowe 30 minut, lecz później ogarnie nas znużenie, bo zauważymy, że pewne elementy ciągle się powtarzają bez żadnego sensu. Tak więc dobrze, że Ron Howard przestał się rozpraszać jednoczesnym byciem aktorem i reżyserem, a niektóre jego filmy dzisiaj są warte miana kanonicznych dla historii kina.
„Prosta historia o miłości” (2010), reż. Arkadiusz Jakubik
Wielopoziomowość, wieloaspektowość, metatematyczność – o te atrybuty Arkadiusz Jakubik niewątpliwie zadbał. Z łatwością jednak mogą one uczynić z filmu niestrawny traktat filmowy, którego jedyną zaletą będzie usilna eksperymentalność, nie zaś możliwa do przyswojenia treść. Motyw przekładanych filiżanek z kawą w pociągu jest interesujący, przebitki z kręcenia filmu zaś – przeokropne. Gra aktorska wymaga poprawek. Co najważniejsze jednak całość nie tworzy historii, mimo że nią jest. Zasłania ją forma, wielość, szufladki tej wyrozumowanej szkatułki. Arkadiusz Jakubik nakręcił obraz tak hermetyczny, że dostępny tylko dla niego jako twórcy.
„Dwa dni w Paryżu” (2007), reż. Julie Delpy
Narracja mniej nachalna niż w Mądrości i brudzie Madonny, lecz równie sztampowa, stereotypowa, przewidywalna i wprost. Podczas przeintelektualizowanych dialogów można dostać szału. A najgorsze jest to, że bohaterowie za wszelką cenę chcą udawać przed widzem zwykłych ludzi, rozmawiających o najbardziej przyziemnych sprawach na świecie. Jakże to bolesne jest dla widza, że udają i im zupełnie nie wychodzi. Trudno strawić tak przeintelektualizowane kino.
„Mądrość i brud” (2008), reż. Madonna
Najpierw Madonna stała się aktorką, z całkiem niezłym skutkiem. Potem zdecydowała się spróbować reżyserii, co już tak dobrze nie wyszło. Madonna kreuje się w nim na mędrczynię, lecz jej mędrkowanie można przyrównać co najwyżej do łopatologii stosowanej przez Paulo Coelho. Czuć brak dystansu, dosłowność, moralizatorstwo wyzierające z każdej sceny.
„Noce Harlemu” (1989), reż. Eddie Murphy
Estetycznie jest bardzo dobrze. Stylizowany Harlem z lat 30. wygląda przekonująco, tworzy świat, w który chce się wejść, i to się Eddiemu Murphy’emu udało. Na razie jednak jest to jedyny w jego karierze tytuł, który wyreżyserował, gdyż musiało dojść do niego po latach, nawet jeśli to wypierał, że zbyt wiele rzeczy poszło nie tak, zbyt wielu nie przemyślał oraz nie przyłożył wystarczającej uwagi do scenariusza. Zmarnował więc świetną obsadę, w tym swoje aktorstwo. Zmarnował scenografię oraz klimatyczną muzykę. Postawił zaś na wątpliwej jakości komediowość, zresztą podobnie jak Cezary Pazura w Weekendzie.
„Człowiek Tai Chi” (2013), reż. Keanu Reeves
Kino sztuk walki powinno trzymać w napięciu, a nie niemrawo wraz z usypiającym widzem zmierzać do przewidywalnego końca. Sytuacja z Człowiekiem Tai Chi przypomina mi powrót do tematyki Matrixa przez siostry Wachowskie. Nic nowego w temacie nie dodały, a wręcz zepsuły tym wątpliwym suplementem wrażenie z oryginalnej trylogii. Keanu Reeves podobnie gdzieś w tle jakimś echem nawiązał do Matrixa, ale w ramach kina sztuk walki nie powiedział nic interesującego. Człowiek Tai Chi to taki nieudany The Quest. Można zobaczyć, ale po co tracić czas. Lepiej oglądać aktora w serii John Wick.