search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

NA LOS SZCZĘŚCIA, BALTAZARZE! Osiołek-Chrystus przemierza ludzkie piekło

Na los szczęścia, Baltazarze! to jedno z największych dzieł w historii kinematografii.

Marcin Kempisty

25 maja 2021

Na los szczęścia, Baltazarze
REKLAMA

Antyhumanistyczny manifest, religijny traktat czy pesymistyczny moralitet? Niezależnie od tego, po jaką sięgniemy etykietę, jedno jest pewne – Na los szczęścia, Baltazarze! to jedno z największych dzieł w historii kinematografii.

Choć trzeba też od razu przyznać, że doświadczanie filmów Roberta Bressona nie należy do najłatwiejszych, przez co można nie dostrzec wirtuozerii francuskiego reżysera. Bresson bowiem przede wszystkim rozbija przyzwyczajenia odbiorcy. Patrząc szerzej na kino i pomijając produkcje eksperymentalne, w zdecydowanej większości filmów najważniejszymi elementami są fabuła oraz aktorzy „wyposażeni” w psychikę, którą najczęściej twórcy pragną spenetrować. Tymczasem Francuz idzie własną drogą, redukując fabułę do minimum, a jednocześnie pozbywając się w pewnym momencie swojej kariery profesjonalnych aktorów na rzecz naturszczyków. Nie dość, że akcja jest szczątkowa, to jeszcze postacie na ekranie często są jedynie figurami, pionkami przesuwanymi na szachownicy przez demiurga stojącego za kamerą. 

W przypadku Na los szczęścia… Bresson zrealizował fantastyczny koncept – stworzył opowieść bez protagonisty. W tytule umieścił imię osła, zaś w filmie wypchnął go w wielu scenach na dalszy plan. Jednocześnie tak poprowadził kamerę, by co kilka minut zmieniała obiekt patrzenia – raz jest to Marie, córka oskarżanego o oszustwa nauczyciela parającego się rolnictwem, raz jest to złodziejaszek Gerard, a raz uzależniony od alkoholu Arnold. 90 minut filmu upływa bez szczególnej koncentracji na jednej postaci, jak gdyby nie ludzie, lecz ich czyny „w stanie czystym”, wyabstrahowane od ich wykonawców i stojących za nimi motywacjami psychologicznymi najbardziej interesowały autora Mouchette. Subiektywne emocje – zarówno te oddawane przez aktorów wcielających się w role, jak i ekspresyjna estetyka mająca wpłynąć na uczucia widzów – Bressona kompletnie nie interesują. Wręcz przeciwnie, w kluczowych momentach odwraca kamerę od twarzy ludzi, by podglądać ich dłonie. Balet rąk w Na los szczęścia… jest fenomenalny, zdradzający wszystko, co trzeba, by przekazać treść, a jednocześnie pozostawić interpretacyjną przestrzeń do wypełnienia przez wyobraźnię odbiorców. Po cóż bowiem słowa, skoro lepiej pokazać przysuwające się do siebie dłonie, gdy chce się w tym samym czasie pokazać pożądanie i wstyd?

Na los szczęścia, Baltazarze

Pierwsze skojarzenia dotyczące losów Baltazara kierują się nieuchronnie w stronę Chrystusa. W wielu tekstach wędrówka osła jest porównywana do drogi krzyżowej Jezusa na Golgotę. Rzeczywiście, perypetie zwierzęcia przypominają kroczenie od katastrofy do katastrofy, jak gdyby przed nieuchronną śmiercią musiał najpierw zaznać wszelkiego rodzaju goryczy, namacalnie odczuć destrukcyjną moc siedmiu grzechów głównych poprzez kontakt z ludźmi całkowicie amoralnymi. Rzecz znamienna – Bresson bardzo pilnuje, by żadna scena nie była ani trochę przeciągnięta w czasie, przez co nie rozwodzi się z tkliwością nad cierpieniem doznawanym przez Baltazara. Najlepiej to widać na początku filmu w sekwencji, w ramach której Francuz kondensuje kilkanaście lat jego życia w półtorej minuty, pokazując, że jego rola sprowadzała się głównie do ciągnięcia powozu i pługu na polu. Akcja toczy się od wydarzenia do wydarzenia, zaś kamera zarówno „neutralne” emocjonalnie wydarzenia, jak i te tragiczne dla osła, traktuje na równi, z dystansem poznawczym.

Chrystusowe konotacje wiążą się z kilkoma elementami filmu – klamrą kompozycyjną w postaci obecności baranów z dzwonkami przy wczesnym i ostatnim etapie życia Baltazara, sceną przystrojenia jego głowy wiankiem niczym koroną cierniową, kolejnymi upadkami pod wpływem uderzeń, a także śmiertelną raną pod żebrami. Owe porównania są też o tyle trafne, że przecież niewinny osioł jest bliźniaczo podobny do księcia Myszkina, bohatera powieści Idiota autorstwa mentora, którego ducha czuje się w zasadzie w każdej produkcji Bressona – Fiodora Dostojewskiego. Oto być może po drugiej wojnie światowej nie sposób już z żadnego człowieka zrobić świętego, dlatego też świętość reżyser mógł odnaleźć już tylko w zwierzęciu. 

W pewnym momencie filmu z ust Gerarda pada sugestia, że figura osła powinna bardziej kojarzyć się z mitologią. Bresson nie pozwala na dokończenie kwestii, przez co krótka wymiana zdań ulatnia się pod naporem kolejnych scen, ale idąc tym tropem, można byłoby poszukać paraleli między tytułową postacią a losem Lucjusza z Metamorfoz Apulejusza, który odbywa karę zamiany w osła za piekielną ciekawość, a następnie wędruje przez ziemię, regularnie doznając kolejnych krzywd ze strony ludzi. Czy zatem Bressonowski osioł jest metaforą ludzkości, która za ciekawość w rajskim ogrodzie musi teraz doświadczać li tylko bólu?

Abstrahując od wszelkiego rodzaju interpretacji, warto skupić się na czynach obserwowanych postaci. W ich ukazywaniu Bresson jest szczerze brutalny – w pewnym momencie jeden z mężczyzn stwierdza, że kocha pieniądze, nienawidzi śmierci, zaś życie jest dla niego tylko targiem. Rzeczywiście, gdy porzuci się poszukiwania religijnych odniesień w Na los szczęścia… i zerknie konkretnie na fizyczną stronę świata przedstawionego, to ujawniają się okrutne prawa wyznawane przez ludzi. Zło w tym kontekście nie jest wynikiem diabelskiego nawiedzenia, lecz skazy tkwiącej w samym człowieku. To nie jest nawet kwestia świadomie podejmowanych decyzji, po prostu tak się dzieje, że Marie (Anne Wiazemsky) cierpi i za wszelką cenę poszukuje bliskości, Gerard kradnie, a Arnold upada przez alkoholowy nałóg. Z kolei nad wszystkim unosi się widmo pieniądza jako katalizatora wszelkich negatywnych tendencji we współczesnym świecie. Przez pieniądz znika szacunek do ciała, zwierzę staje się produktem, a przyjaźnie się kończą. Niewinność, czy to osła, czy Marie (swoją drogą to kolejne podobieństwo Bressona do Dostojewskiego, bowiem obaj lubili przedstawiać upadek dobroci poprzez losy młodych kobiet, vide Sonia ze Zbrodni i kary albo Nastazja z Idioty), nie ma szans w starciu ze złem.

Na los szczęścia, Baltazarze

Czymś szalenie odświeżającym jest pominięcie ludzkich bohaterów na rzecz zwierzęcia. Ów antyhumanistyczny zwrot Bressona przypomina o niezwykle istotnym fakcie – mieszkańcami tej planety nie są tylko ludzie. Sprowadzenie rzeczywistości do doświadczenia człowieka z pominięciem innych istot też jest oznaką pychy i pogardy dla innego rodzaju życia. Obecność Baltazara, często na dalszym planie, służy udowodnieniu, jak dalece bezsensowne są międzyludzkie przepychanki w obliczu całego kosmosu. Poświęcamy egzystencję na rzecz destrukcji w obrębie gatunku, podczas gdy wokół dalej toczy się świat. Osioł nie zaprezentuje swoich racji, nie wygra w rywalizacji z homo sapiens, może co najwyżej poryczeć. 

Wybór osła na „bohatera” dostarcza prawdy, ale nie pozwala na odtworzenie rzeczywistości, co jest zgodnie z taktyką przyjętą przez Bressona w wielu jego filmach. Francuza nie interesują związki przyczynowo-skutkowe, dlatego często przemilcza istotne fragmenty dla fabuły (gdyby ona miała dla niego znaczenie), liczą się same fakty. Kamera nie musi się przyglądać scenie wykorzystywania seksualnego Marie przez mężczyzn – wystarczy kilka sugestii i ostatni jej obraz jako osoby nagiej i bezbronnej siedzącej w kącie pokoju. Kondensacja znaków idzie w parze z maksymalizacją znaczeń. Słowa są zbędne, liczą się sugestywne obrazy ustawione w odpowiedniej chronologii. Tyle wystarczy, by opowiedzieć o tragedii życia w świecie bez Boga. Albo inaczej – tyle wystarczy, by udowodnić, że nawet obecność istoty niewinnej, jak gdyby żywcem wyciągniętej z rajskiej przestrzeni, nie gwarantuje nikomu zbawienia. Bo Bóg jest, ale to już przestało mieć znaczenie.

Na los szczęścia, Baltazarze! nie jest filmem idealnym, drażni wielokrotnie wykorzystana w formie dźwięku niediegetycznego Schubertowska sonata, może także odrzucać hermetyczność kina Bressona, niemniej jednak zdecydowanie brakuje obecnie filmów, w których tak bardzo na poważnie twórcy podchodziliby do spraw wiary i problemu zła w świecie. Seans omawianej produkcji jest niezwykle cennym doświadczeniem, wyciszającym, ascetycznym, a jednocześnie uderzającym w najczulsze struny serca, gdy w pewnym momencie okazuje się, że jako gatunek jesteśmy skazani na zadawanie cierpienia innym istotom.

Marcin Kempisty

Marcin Kempisty

Serialoholik poszukujący prawdy w kulturze. Ceni odwagę, bezkompromisowość, ale także otwartość na poglądy innych ludzi. Gdyby nie filmy Michelangelo Antonioniego, nie byłoby go tutaj.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA