Najbardziej DEPRESYJNE filmy dla DZIECI (i młodzieży)
Dzieci to szczególny rodzaj odbiorców. Szczególnie wyczulone na pewne aspekty rzeczywistości, na które my straciliśmy wrażliwość, a jednocześnie nie do końca umiejące jasno wyartykułować, na czym polegała ta ich wzmożona percepcja i co poprzez nią odkryły. To znaczy one artykułują po swojemu, ale my niekoniecznie ten język rozumiemy. Szczególne powinno więc być dla nich również kino, uwrażliwiające, uczące, w pewnym sensie również chroniące ten świat wyobraźni, żeby jak najdłużej pozostał żywy i młody. Niemniej czy jednak taka rola dziecięcego kina jest standardem? Nie. Są filmy niby dziecięce, a jednak zawierające taki ładunek emocjonalny, że rodzice powinni albo oglądać je wraz ze swoimi pociechami i na bieżąco tłumaczyć, albo odpowiednio dobrać wiek samodzielnego seansu. Owe emocje oznaczają smutek, brak poczucia bezpieczeństwa, nieprzyjemne sny, a nawet wspomnienia odczuwane w dorosłości, które powodują uczucie lęku. Wszystkie poniżej zestawione produkcje są wartościowe artystycznie, lecz nie zawsze odpowiednie dla dzieci. Pisałem głównie o nich, chociaż nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wymienione tytuły oglądała młodzież, a nawet dorośli. Może właśnie młodzież aż tak się ich nie przestraszy, co pięcio-, dziesięciolatki?
Ciemny kryształ (1982), reż. m.in. Jim Henson, Frank Oz
Jakże dzisiaj bardzo Skeksowie przypominają mi biskupów i kardynałów wysysających otoczenie z pieniędzy, żeby za wszelką cenę przedłużyć swoje życie w bogactwie i braku zobowiązań. Wtedy natomiast, w dzieciństwie, byli zwykłymi potworami, takimi wielkimi indorami, których się bałem i niezbyt chciałem wracać do seansu, nawet po kilku latach. Depresyjna i smutna jest cała historia oraz specyficzny klimat osiągnięty przez Hensona tym, że kręcił film za pomocą lalek. Wszystkie one mają na twarzach jakiś taki rys zbliżającej się zagłady. Poruszają się w mrocznym otoczeniu, mówią o rzeczach strasznych, wszędzie czai się śmierć i beznadzieja stworzone przez żarłocznych Skeksów. Na dodatek wrażenie mroku pogłębiają ścigające Jena stwory przypominające ni to żuki, ni to kraby, a zwane Garthimami. Ciężko jest dziecku wyrwać się ze szponów Ciemnego kryształu, i nie ma tu znaczenia czy zakończenie będzie szczęśliwe, czy mroczne jak całość produkcji.
Lassie, wróć! (1943), reż. Fred M. Wilcox
Ci, którzy w dzieciństwie mieli zwierzęta – psy, koty, gryzonie, ptaki itp. – coś o tym wiedzą, jaki ból potrafi się czuć, gdy ulubiony pupil umrze, ucieknie, zostanie ukradziony, generalnie utraci się go bezpowrotnie. Tym trudniej, jeśli zna się takie emocje, oglądać je jeszcze na ekranie, dlatego ikoniczny już dzisiaj motyw z Lassie, w sumie nieważne, w jakieś filmowej odsłonie, smuci, powoduje płacz, zły nastrój i powrót niemiłych wspomnień. Dzieci kochają swoje zwierzęta, a filmowy Joe musiał oddać swoją Lassie z powodu ciężkiej sytuacji finansowej rodziny. Owczarek zostaje sprzedany pewnemu szkockiemu księciu Rudling. Przygniata więc utrata psa, bieda, brak perspektyw i szaleńcza wierność Lassie, której nikt nie dostrzega, mimo że kilkakrotnie ucieka nowemu właścicielowi tylko po to, żeby wrócić do swojego pierwszego domu. Wszystko kończy się dobrze, Joe zatrzymuje Lassie, a jego ojciec dostaje pracę u dotychczasowego jej właściciela, niemniej nim do tego dojdzie, małoletni widzowie muszą poczuć tak wiele smutku, że po seansie filmu najlepiej przytulić swoje ukochane zwierzę, mamę, tatę albo iść na spacer i starać się pomyśleć o czymś przyjemnym. Jednym słowem należy zmienić klimat, bo będzie się tylko siedziało i chlipało w poduszkę.
Wodnikowe wzgórze (2018), reż. Noam Murro
Nie wiem, czy to specjalnie, czy tak po prostu wyszło. Nawet wizualnie świat Wodnikowego wzgórza jest zimny, pozbawiony radosnych kolorów, mroczny, a same króliki brzydkie, naznaczone przez otoczenie piętnem bezdomności i osamotnienia. W miniserialu zostają zmuszone do opuszczenia swojego domu i szukania nowego. Podróż jest krwawa. Obfituje w cierpienie, śmierć, zwątpienie, czyli wszystkie te emocje, które są trudne do uniesienia przez dorosłych, a co dopiero przez dziecięcą widownię. Kwintesencją depresyjności produkcji jest ujęcie na martwego ptaka, nad którym z ołowianego nieba spływa do ziemi seria błyskawic. Nieprzyjemny widok bez krzty nadziei.
Coco (2017), reż. Lee Unkrich, Adrian Molina
Piękna opowieść o odpowiedzialności i wierności marzeniom. I teraz tak, jej depresyjność będzie zależała od kulturowego podejścia do tematu śmierci. Jedni odbiorą ją jako smutną, a inni całkiem wesołą. Obchody meksykańskiego święta zmarłych są zgoła inne niż nasze. Dia de Muertos jest czasem, który ma służyć rozbawieniu nieboszczyka. Cmentarze stają się gwarne i kolorowe, a u nas posępne i smutne. Coco z mnóstwem kościotrupów, tęsknotą niektórych bohaterów za cielesnym życiem itp. może być odebrany depresyjnie przez dzieci wychowywane w lęku przed tym, kogo Meksykanie nazywają Santa Muerte. Z drugiej strony wcale tak nie musi być. Obecność więc Coco w tym zestawieniu jest dość warunkowa. Zależy od podejścia rodziców, którzy albo straszą śmiercią, albo nadają jej racjonalne uzasadnienie i uznają jako normalną część życia.
Dumbo (1941), reż. m.in. Ben Sharpsteen
Jak w wielu filmach z tych czasów, w historii słonika Dumbo zaszyta jest wyjątkowa dwulicowość w podejściu do roli wychowawczej dziecięcego kina. Z jednej strony twórcy bali się zaprezentować normalny proces rozmnażania zwierząt, więc słonika musiał przynieść bocian, a z drugiej umieścili w filmie tyle złych emocji, że człowiek łapie się za głowę, gdy próbuje dziecku wytłumaczyć, dlaczego mały słonik musi to wszystko przeżywać. Świat, w którym go umieszczono, jest podły. Słonika wszyscy wyśmiewają tylko z powodu jego uszu. Jest samotny, nieszczęśliwy. Jego jedyną szansa przetrwania jest sława w cyrku, ale przecież to kuriozum samo w sobie. Wkrótce przekonuje się, że sława to jedynie fasada jeszcze większego nieszczęścia. Nie polecam żadnemu rodzicowi tej opowieści dla młodszych dzieci. Jest zbyt smutna i z gruntu przepełniona dulszczyzną.
Żółte psisko (1957), reż. Robert Stevenson
Twórcy kina dziecięcego wyraźnie uparli się eksploatować temat zwierząt, które cierpią, a wraz z nimi ich mali właściciele. W Żółtym psisku może właściciel psa nie jest bardzo mały, ale ma nie więcej niż 13–14 lat. Jest zmuszony do zastrzelenia swojego ukochanego zwierzęcia, które wpierw przygarnął i które bezinteresownie chroniło jego, rodzinę i gospodarstwo. Nawet dorosłemu trudno się ten film ogląda. Napięcie powoli narasta. Od samego początku czuć, że coś złego stanie się z „żółtym psiskiem”. Trudno jednak, żeby dziecięca widownia spodziewała się, że to dziecko będzie musiało zgładzić pupila. To jest najbardziej depresyjne.
Pinokio (2002), reż. Roberto Benigni
Zdaję sobie sprawę, że to klasyka literatury dziecięcej, ale powstała bardzo, bardzo dawno temu, kiedy do wychowania maluczkich podchodziło się diametralnie inaczej niż dzisiaj. I wcale nie chodzi mi o to, że należy pozwalać dziecku na wszystko. Bajka Pinokio wychodzi jednak z założenia, że dziecko ma być zawsze posłuszne, dobre, pomagać rodzicom itd. niezależnie od własnej, kształtującej się woli, a ona jako niezależna z natury nie będzie poddawać się formacji do ślepego posłuszeństwa. Tak wcale nie jest. Dziecko nie ma być ślepo posłuszne, bo inaczej zamieni się w osła. Powinno natomiast rozumieć, kiedy posłuszeństwo równa się ochronie jego życia, zdrowia i osobowości, a rodzice z kolei powinni rozumieć, że ich pociecha to nie kukiełka, którą można rozstawiać po kątach. Bo co to znaczy tak naprawdę, że Pinokio od początku był niegrzecznym, egoistycznym dzieckiem? W kontekście wychowania niewiele, bo jeśli nagle rodzice orientują się, że ich dziecko jest radykalnie niegrzeczne, egoistyczne i zaczyna przejawiać zachowania określane po dorosłemu jako podłe w nadmiarze, to coś niedobrego się stało z procesem wychowania, a ewentualne kary są tzw. musztardą o obiedzie. To rodzice zawalili, a dziecko jest ofiarą – o ile oczywiście wykluczymy genetyczne dysfunkcje, choroby psychiczne itp. Z tego staromodnego podejścia do wychowania w Pinokiu wypływa nieco jego depresyjny i smutny przekaz. Niegrzeczny, drewniany chłopiec zamienił się w osła.
I tak dziecko od samego początku w Pinokiu będzie wyczuwać całą tę beznadzieję jego sytuacji, tęsknotę za prawdziwym ciałem, związany z tym gniew itp. Nieszczęśliwy był również Dżepetto, skoro wystrugał sobie drewnianego syna. Przygody Pinokia również są smutne. Zabicie świerszcza, poszukiwanie jedzenia, spalenie stóp, bieda domu, w którym żył, ucieczka od ojca, spotkanie ze zbójcami i mnóstwo innych wydarzeń, na które dziecko gotowe nie jest. Są mroczne, pełne oszustwa i śmierci. A na dodatek akurat ta wersja Roberto Benigniego pogłębia depresyjność tym, że Pinokio jest stary. Benigni w tej roli wykazuje się jakąś wyjątkową nadpobudliwością ruchową, co wcale nie jest autentyczne ani śmieszne.
Bambi (1942), reż. Ben Sharpsteen, David Hand
Może i w dzisiejszej rzeczywistości można zastosować historię Bambiego np. do uczenia, że dzieci powinny trzymać się jak najdalej od myśliwych i myślistwa, ale można to zrobić delikatniej, przystępniej i mniej dramatycznie. Moment śmierci mamy Bambiego jest tak poruszający, że poważnie bym się zastanowił, nim bym go pokazał mniejszym dzieciom. Poza tym Bambi, mimo że zostaje z ojcem, musi nagle szybko dorosnąć. To również jest niezbyt radosna perspektywa. Przypomina zmuszanie pięcioletniego dziecka do rozpoczęcia pracy zarobkowej, żeby miało co jeść albo ojciec alkoholik miał na kolejną butelkę wódki. Niestety tak kiedyś było i wciąż jest. W bajce Bambi depresyjna jest nie tylko scena zimowej śmierci matki jelonka. Mrok roztaczają wokół krwiożercze psy atakujące jelenia, a także płonący las. Ludzie są generalnie bardzo źli dla zwierząt w tej bajce.
Przyjaciele wesołego diabła (1988–1989), reż. Jerzy Łukaszewicz
Oczywiście chodzi o samego diabła, który chodzi z wielkim widelcem i straszy wszystkich na terenie Gór Stołowych. Tak się przynajmniej długo wydaje. Ale nie tylko diabeł jest w tym filmie elementem wywołującym niemiłe wrażenia. Smutek wywołuje sytuacja chłopca, zarówno Bi, jak i Janka. Ich historie są straszne. Bi porusza się na wózku. Widać, że nienawidzi siebie za to, jaki jest, a nikt z jego otoczenia nie umie mu pomóc. Z kolei Janek, w pewnym sensie alter ego Bi, chce uratować wzrok ojcu, więc musi poświęcić swoje jeszcze nie w pełni rozwinięte życie niebezpiecznej wyprawie i walce z tajemniczym złym duchem. Na dodatek dorośli chcą złapać diabła, na co Bi nie chce się zgodzić. Jest bezsilny, na zawsze uwięziony na wózku i zupełnie na tę niewolę niegotowy. Strach przed wesołym diabłem można pamiętać przez całą dorosłość, ale to strach, nie poczucie bezsensu, smutku i samotności. A takie uczucia przychodzą mi na myśl, gdy przypominam sobie płaczącego Rafała Synówkę, niemogącego wstać ze swojego elektrycznego wózka.
Akademia pana Kleksa (1983), reż. Krzysztof Gradowski
Szalony Golarz Filip stoi gdzieś obok diabła Piszczałki w galerii moich dziecięcych lęków, ale nie tylko. Perfekcyjnie wykreowany przez Leona Niemczyka fryzjer potrafił robić jeszcze coś, co tworzyło i podtrzymywało tę całą atmosferę lęku i kłamstwa w Akademii pana Kleksa. Hobby Golarza Filipa było tworzenie sztucznych ludzi. I to jest najbardziej depresyjne, że ktoś taki jak Alojzy, wyglądający jak zwykłe, niewinne dziecko, może nagle okazać się bezwzględnym niszczycielem wszystkiego, co dobre, czyli Akademii. Alojzemu się udało. Zniszczył Sekrety pana Kleksa, które mieściły się w hebanowej szkatułce. Za to został rozebrany na części, przestał istnieć, ale sama Akademia również. Czy to nie smutna opowieść? Nie ma w niej happy endu. Jedyna enklawa, w której dzieci były szczęśliwe i mogły czuć się bezpieczne, została zniszczona przez zazdrość, egoizm i podłość Golarza Filipa.