Muzyczna uczta. Ulubione utwory spod ręki HANSA ZIMMERA
Zapytany o ulubionego kompozytora muzyki filmowej bez zastanowienia odpowiadam: Hans Zimmer. Początek sympatii do niego mogę datować na połowę lat dziewięćdziesiątych, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, że tak właśnie nazywa się autor muzyki do mojej ukochanej animacji o pewnym lwie imieniem Simba. Minęły lata, a ja siadam z zamiarem wymienienia tych utworów kompozytora, które mają szczególne miejsce w moim sercu, i które w prywatnym rankingu uważam za jego szczytowe osiągnięcia. Kolejność jest całkowicie przypadkowa, bo każdy z niżej wymienionych utworów postawić mógłbym na najwyższym stopniu podium. Nie przedłużając – oto te dzieła Zimmera, które na przestrzeni lat zachwyciły mnie najbardziej.
Marry Me (Piraci z Karaibów 3: Na krańcu świata, 2007)
Utwór pochodzący z trzeciej części Piratów z Karaibów, ale w tej konkretnie formie nieznajdujący się na oficjalnym wydaniu ścieżki dźwiękowej (choć sam temat przewija się w wielu jej fragmentach). Marry Me to miłosny motyw Willa i Elizabeth, których relacja jest jednym z ważniejszych elementów Na krańcu świata, a rozwiązanie tego wątku za każdym razem wywołuje u mnie opad szczęki i uznanie dla jego oryginalności. Jedenastominutowa suita wydobywa z tej melodii wszystko, co najlepsze. Jest wzniośle, wzruszająco, nostalgicznie, ale to przede wszystkim przepiękna, uderzająca w najczulsze punkty wrażliwości kompozycja, idealnie oddająca charakter związku bohaterów i to, na jakim etapie stoją na końcu filmu. Miłosny temat przechodzi w pewnym momencie w znany z oficjalnego wydania Up Is Down, fantastyczny, dynamiczny fragment ilustrujący w filmie kontrolowane wywrócenie statku, jeszcze lepiej brzmiący wpleciony w suitę niż w oderwaniu od niej.
King of Pride Rock (Król lew, 1994)
Najchętniej wymieniłbym tu wszystkie utwory ze ścieżki do Króla Lwa, wybór tego jednego jest więc z jednej strony symboliczny. Z drugiej – to cudowna kompozycja, przywołująca wspomnienie gdy siedziałem jako dziecko przed telewizorem i raz po raz przewijałem do początku kasetę VHS z tą animacją. Ilustrująca końcowy fragment filmu i ostateczną bitwę o Lwią Skałę, w drugiej połowie wybrzmiewa w pełnej krasie, będąc symbolem triumfu zarówno Simby, jak i samego Zimmera, który w rytm tej melodii szedł odebrać swojego Oscara. Dla mnie to dzieciństwo zaklęte w muzyce i rzecz niezwykle sentymentalna, jak również swoisty początek sympatii do muzyki filmowej w ogóle. Wielkie dzieło.
The Battle (Gladiator, 2000)
Podobne wpisy
Z Gladiatorem większości osób najmocniej kojarzy się pewnie Now We Are Free, ja jednak wyżej stawiam 10-minutowy utwór z początku filmu. Nawet bez znajomości sceny można sobie na jego podstawie wyobrazić tytułową bitwę. To heroiczny, przyspieszający bicie serca i piekielnie dynamiczny fragment całościowo doskonałej ścieżki dźwiękowej. W dźwiękach instrumentów czuć uderzenia mieczy i toporów, szybkość koni, na których przemieszczają się walczący, wreszcie cały chaos i intensywność takiego starcia. Gdy opadnie już kurz, a ostatni z przegranych cofną się lub padną trupem, nadchodzi chwila wytchnienia i chwały dla zwycięzców, w kompozycji Zimmera wyrażona w końcówce wyjątkowym wokalem Lisy Gerrard, z którą współpraca okazała się dla całego soundtracku strzałem w dziesiątkę. Kapitalny utwór, przy którym trudno nie tupać nogą, bo choć chaos ilustruje znakomicie, to pozostaje jednak bardzo rytmiczny.
Discombobulate (Sherlock Holmes, 2009)
Zaczyna się delikatnie, aby po chwili, zgodnie z tytułem, oszołomić słuchacza nagłym uderzeniem dźwięku i przeistoczyć się w świetny, melodyjny utwór. Otwierający soundtrack, a zamykający film Guya Ritchiego fragment dobrze oddaje nowoczesnego ducha postaci, a jednocześnie brzmi tak, że bez problemu kojarzy się z czasami, w których działał Sherlock. Zawadiacki, nieco komiczny i tak melodyjny, że równie dobrze można by było do niego tańczyć. Przy tym wszystkim bezbłędnie komponuje się ze świetnie zaprojektowanymi napisami końcowymi. Co więcej – powstał do niego wideoklip, w którym występuje kilka znanych twarzy, w tym samym Zimmer, podrygujący Robert Downey Jr. i kilkoro z muzyków koncertujących teraz z kompozytorem, między innymi Tina Guo, robiąca zawrotną karierę wiolonczelistka z Chin.
Why So Serious? (Mroczny Rycerz, 2008)
Pamiętam, że po raz pierwszy usłyszałem ten utwór jeszcze przed premierą Mrocznego Rycerza i nie do końca mnie wtedy przekonał. Zmieniłem zdanie, gdy zapoznałem się z nim jeszcze raz, już po seansie. Po jakimś czasie nieprzerwanie gościł w moich słuchawkach. Otwierający ścieżkę dźwiękową utwór perfekcyjnie pasuje do Jokera w interpretacji Heatha Ledgera. Jest złowieszczy, głośny, a przede wszystkim brzmi jak muzyczna ilustracja całkowitego szaleństwa; coś, co mogłoby wyjść bezpośrednio z umysłu nemezis Batmana. Już sam pierwszy, długi dźwięk, stworzony przy pomocy żyletki przeciąganej po strunie wiolonczeli (cóż za metoda!), wdziera się intensywnie do uszu i narasta jak to szaleństwo właśnie, a kolejne niemal spadają nam na głowę, tworząc suitę może nie najprzyjemniejszą w odbiorze, ale dzięki temu fascynującą, drapieżną i uzależniającą.