MR. ROBOT. Śmierć bohatera, kres demokracji i zwycięstwo korporacji
W serialu Mr. Robot doszło do idealnego mariażu formy z treścią. Dzieło Sama Esmaila można bez żadnego zawahania nazwać jednym z najważniejszych pod względem intelektualnym seriali, jakie wyemitowano do tej pory w XXI wieku.
Podobne wpisy
Bogactwo treści zaprezentowanej przez twórcę i reżysera wielu odcinków wręcz domaga się skrupulatnego uporządkowania. Mijają kolejne miesiące od premiery ostatniego odcinka, a w polskojęzycznym internecie nadal brakuje tekstów lub nagrań, których autorzy podejmują próbę zrekonstruowania myśli przyświecającej produkcji stacji USA Network. Choć w Mr. Robot są poruszane niezwykle istotne tematy dotyczące geopolityki, wpływu techniki na ludzkie życie, kondycji ponowoczesnego społeczeństwa, wzrostu znaczenia Chin na arenie międzynarodowej, upadku zachodniej demokracji, ale także rozpadu instytucji rodziny oraz molestowania seksualnego dzieci, nad tytułem rozpostarto aurę milczenia. Jeszcze pierwszy sezon przyciągnął krytyków, powstało wiele tekstów na temat serialu, ale wraz z pojawianiem się kolejnych sezonów zainteresowanie drastycznie spadało. Owszem, sytuacji nie pomogło znacznie opóźnione pojawianie się kolejnych odsłon przygód Elliota Aldersona względem rynku zza wielkiej wody, niemniej jednak to nie zmienia faktu, że dziełu Esmaila należy się uwaga, a przede wszystkim solidna analiza.
I
Zacznijmy od rzeczy podstawowej: Sam Esmail na wielu poziomach stara się rozbijać przyzwyczajenia odbiorców, na nowo definiując, czym jest doświadczanie sztuki. Przyjęło się bowiem sądzić, że to, co konsument czyta/słucha/ogląda, dzieje się “naprawdę”, tzn. ma swoje odzwierciedlenie w świecie przedstawionym. Skoro oglądamy bohatera kroczącego przed siebie, oznacza to, że tak się właśnie dzieje. Skoro mężczyzna mówi do kobiety, że ją kocha, to oczywiście wcale nie musi jej kochać, może ją okłamywać, ale na pewno to oznacza, że coś do niej mówi. Wiąże się to zresztą z niepisaną zasadą, swego rodzaju umową między twórcą a odbiorcami. W ramach owego paktu autor obiecuje, że przedstawia drugiej stronie pewną wizję wydarzeń w dobrej wierze. Chce “wciągnąć” odbiorcę do wykreowanego świata, więc musi być wiarygodny, w końcu chce omówić pewne istotne zagadnienie, poruszyć ważny ze swojego punktu widzenia aspekt ludzkiego doświadczenia. Nie lubimy przecież ludzi, którzy nas okłamują.
W sztuce dominują dwie formy narracji, które naturalnie mogą się ze sobą przeplatać: trzecioosobowa oraz pierwszoosobowa. W ramach pierwszej formy kamera lub osoba mówiąca stawia się ponad opisywanymi sprawami. Patrzy z zewnątrz, niczym świadek, zazwyczaj jedynie relacjonując, rzadko kiedy komentując prezentowane perypetie. Oczywiście, sposób patrzenia nigdy nie jest obiektywny w tym sensie, że zawiera w sobie światopogląd lub upodobania estetyczne twórców. Przykładowo: scena balu może być przedstawiona poprzez trzecioosobową narrację w różny sposób. Kamera może skupiać się na uśmiechach tańczących ze sobą par, swobodnie płynąc razem z podrygującymi nogami, ale może także spoglądać na plotkujących gapiów ulokowanych wokół parkietu, tym samym podkreślając hipokryzję zgromadzonych członków socjety. Jedno wydarzenie można zrelacjonować na wiele sposobów, w obrębie których ujawnia się przede wszystkim intencja twórcy.
Można jednak skorzystać z pośrednika, bohatera-narratora, który w pierwszej osobie opisuje doświadczane przygody i stany emocjonalne. Wtedy to nie chłodny obserwator ani autor ukrywający się za omnipotentnym dystansem, lecz protagonista prowadzi odbiorcę poprzez meandry świata przedstawionego. Wiele osób zapomina wtedy, że to, co zostaje zaprezentowane, nie jest tym, co musi rzeczywiście się wydarzać, lecz jest przefiltrowane przez osobowość osoby mówiącej. Innymi słowy, dochodzi do interpretacji już na podstawowym poziomie, zanim jeszcze słowa i obrazy dotrą do konsumenta dzieła sztuki. Na wykreowany świat nakłada się wtedy wyobraźnię i doświadczenie pierwszoosobowego narratora, przy czym nadal trzeba pamiętać, że zgodnie z wcześniej wspomnianą umową robi się to wszystko w dobrej wierze. Zakłada się, że autorka chce jeszcze głębiej wniknąć w psychikę postaci, która z jakichś względów jest dla niej ważniejsza aniżeli reszta bohaterów przewijających się na kartach powieści/kolejnych kadrach filmu. Przyjęcie subiektywnego punktu widzenia wcale nie niszczy więzi zaufania, owego paktu wiarygodności.
Elliot Alderson (Rami Malek), główny bohater Mr. Robot, bardzo szybko nawiązuje łączność z potencjalnymi odbiorcami. Już w pierwszej scenie burzy czwartą ścianę, wprost zwracając się do odbiorcy. “Witaj, przyjacielu” jest jak podanie ręki na powitanie – od tego momentu będziemy razem z Elliotem przedzierać się przez meandry zgniłej rzeczywistości, kibicując mu w jego walce o odzyskanie kontroli nad własnym życiem. Bo choć kontrola to iluzja, to lepiej, by tą iluzją zarządzało się samodzielnie, a nie oddało władzę nad nią wszechmocnej korporacji, w przypadku serialu: E-Corp.
Wstęp do całej historii, kilkanaście minut pierwszego odcinka, ustawia w zasadzie cały serial aż do jego zakończenia. Oto młody haker z wieloma fobiami społecznymi rozpoczyna wojnę z wrogami demokracji. Dostrzegłszy pułapkę, w jaką zostali zagonieni ludzie, stara się ich uwolnić od niewidzialnej, acz władczej ręki kapitalizmu, a także destrukcyjnego wpływu technologii, zwłaszcza Internetu, którego przestrzeń stanowi obietnicę nowego raju, choć tak naprawdę niczego nie rekompensuje. Za dnia informatyk, w nocy zaś superbohater walczący ze złem. Koi zszargane nerwy narkotykami, niszczy go poczucie samotności, ale oddaje się światu. Chce wejść na Olimp i strącić stamtąd samozwańczych bogów. W jego prometejskiej batalii wspiera go siostra Darlene (Carly Chaikin), a także tytułowy Mr. Robot (Christian Slater) zarządzający tajemniczą organizacją fsociety.
Z biegiem czasu okazuje się, że Elliotowi nie można ufać. Mężczyzna nie pamięta wydarzeń z przeszłości, nie rozpoznaje swojej siostry, a przede wszystkim nie zauważa, że towarzyszący mu Mr. Robot to tak naprawdę niewidzialna część jego osobowości, która czasami przejmuje nad nim kontrolę. Na jaw wychodzi, iż widzowie obserwują Elliota w dwóch odsłonach – zalęknionego hakera schowanego za czarnym kapturem, jak również persony o wyglądzie zmarłego ojca Elliota ubranej w znoszoną kurtkę i czapkę z daszkiem, potrafiącą agresywnie reagować na toczące się wydarzenia. Choć to Elliot jest mózgiem operacji polegającej na zniszczeniu E-Corp, odwagi dodaje mu druga strona jego psychiki, napędzająca jego gniew i ukierunkowująca go w odpowiednią stronę.
Zdarzają się nawet momenty, w których narrator świadomie wprowadza nas w błąd. Mimo że jesteśmy jego “przyjaciółmi”, przez znaczną część drugiego sezonu ukrywa, że specjalnie trafił do więzienia. Zmienia w wyobraźni scenografię – cela staje się pokojem w domu rodzinnym, więzienny strażnik przeobraża się w cichą i srogą matkę – bo nie chce nas przestraszyć. Dba o nas, ale w pokrętny sposób. Kłamie, lecz w dobrej wierze. Zależy mu na naszej obecności, ale nie uważa, że od razu powinniśmy doświadczać wspólnie z nim tych samych emocji. Elliot potrzebuje widowni dla swoich działań, bez niej jest jeszcze bardziej samotny. Bez niej nie istnieje.