Morderca wdów z Teksasu
Już niedługo na ekrany jankeskich kin wchodzi film, który nie ma ambicji stania się hitem, lecz pod wieloma względami brzmi znakomicie, bo to komedia, dramat i kryminał w jednym, do tego oparty na szokujących faktach prosto z Teksasu. Oto „Bernie”.
Historia jest przedziwna. I prawdziwa. Wyobraźcie sobie kolesia (Jack Black) pracującego w domu pogrzebowym gdzieś na teksańskim zadupiu. Facet śpiewa w chórze kościelnym, jest uczynny, kochany przez wszystkich, wspaniały. Wzór cnót pośród kowbojów. Pewnego razu spotyka na swej drodze wdowę, dziedziczkę fortuny po zmarłym mężu, której postanawia pomagać, co ona – zadowolona – skrzętnie wykorzystuje. Wszyscy się cieszą szczęściem Berniego, który przez kilka lat pomaga kobiecinie, choć kobieciny nikt nie widuje już od kilku miesięcy. Całe miasto przeżywa szok, gdy na jaw wychodzi fakt, że wdowa jest martwa od kilku miesięcy, a głównym podejrzanym o zabójstwo jest wielce ukochany przez wszystkich Bernie, który okazał się nie tak wspaniały.
Sama fabuła jest zwyczajnie intrygująca, ale dodajmy do tego formę – tutaj paradokumentalną, z fikcyjnymi wywiadami. Za reżyserię i scenariusz odpowiada Richard Linklater, jeden z najlepszych reżyserów kina słowa – na pewno pamiętacie „Dazed and Confused”, „Slacker”, „SubUrbia”, „School of Rock”, „The Scanner Darkly” a nade wszystko genialny dyptyk „Przed wschodem słońca” i „Przed zachodem słońca”. Linklater ma świetne wyczucie dialogu, często kosztem płynnej narracji, co jednak – przy niegłupiej fabule obierającej sobie za cel system, w jakim tkwią bohaterowie (regulaminy, przyzwyczajenia, tradycja, kapitalizm) – nie przeszkadza, jakby mogło, choć nie każdy tę formę trawi.
W roli głównej – Jack Black, który podobno mierzy w sezon nagród i trudno powiedzieć, czy stoi na przegranej pozycji. Jako Bernie wygląda świetnie, ale to wciąż dobry, charyzmatyczny Jack Black. I tylko dobry, i tylko charyzmatyczny.