Mniej znane POLSKIE FILMY WOJENNE, które warto obejrzeć
Film wojenny zapewne kojarzy nam się z wizualizacjami bitew, strzelaniem, wielkimi czynami dokonywanymi wśród świszczących kul i efektownych wybuchów. Nasze polskie kino dopiero od niedawna potrafi realizować tak szerokie, batalistyczne epopeje, ale wcześniej, gdy jeszcze takich możliwości nie było, wyspecjalizowaliśmy się w przedstawianiu wojny bardziej mentalnie, bez tysięcy wystrzałów, ale nie mniej dramatycznie za pomocą słów i „spokojnych” scen, które przedstawiały np. obozowe cierpienie i powoli nadciągającą nieuniknioną wojenną śmierć. Nasza historia wojen to głównie II wojna światowa i na niej nasze kino się skupiło z nielicznymi wyjątkami. Ją potrafiliśmy w kinie sugestywnie opowiedzieć dla potomności, żeby rany na naszej polskości nie przemieniły się w zrosty boleśnie krępujące ruchy, lecz w potrzebne symboliczne blizny, które czegoś kolejne pokolenia wreszcie nauczą. Poniżej 10 tytułów, które oglądają wojnę z wielu stron, w tym z tej najważniejszej – z perspektywy ofiar.
„Dzień oczyszczenia”, 1969, reż. Jerzy Passendorfer
Jerzy Passendorfer był klasycznym twórcą minionego ustroju, aczkolwiek zdolnym, więc umiał swoje ideologizacje komunistyczne tak przebrać, że nie raziły bezrozumną propagandą. Czasy były również inne. Koniec stalinizmu wprowadził nieco wytchnienia do polskiego filmu. Dnia oczyszczenia może nie ogląda się z takimi emocjami, co Janosika, ale ten górski rys przygodowy jest obecny w tej historii desperackiej walki żołnierzy o coś, wydaje się, tak mało znaczącego jak zrzucona przez Aliantów broń. I na tej kanwie Passendorfer odmalował nam historię o walce, bohaterstwie, złości, a nawet poświęceniu za towarzysza z innej armii, który jest takim samym człowiekiem, jak my, tyle że nosi inny mundur.
„Ostatni etap”, 1947, reż. Wanda Jakubowska
Ostatni etap jest zaliczany do tzw. Trylogii Oświęcimskiej Wandy Jakubowskiej. O jeszcze jednej części: Koniec naszego świata zaraz będę pisał. Są to osobliwe, można rzec: z punktu widzenia dzisiejszego widza, próby przepracowania traumy obozowej, ale w sposób typowo socrealistyczny i polaryzujący świat na tych dobrych (komuniści) i złych, co jest podejściem bardzo redukcyjnym, a tak się żadnej traumy nigdy nie przepracuje. Wanda Jakubowska jednak tego nie rozumiała. Była dzieckiem swoich czasów. O ile mnie pamięć nie myli, w ostatniej scenie Marta Weiss (Barbara Drapińska) patrzy w niebo na przelatujące samoloty aliantów. Ma już podcięte żyły i wkrótce umrze. Wygląda trochę jak postać przodownika pracy z socrealistycznych plakatów, tyle że żadnej wspaniałej normy już nie wyrobi. Jej rola jest symboliczna – Marta jest posągiem ostrzegającym przyszłe pokolenia przed tragedią obozu w Auschwitz. Cała ta scena, jak i całość produkcji jest taka właśnie: manifestacyjna, nieco buńczuczna, socrealistyczna, gdyż Wanda Jakubowska była tego typu twórczynią komunistyczną, a czasy powstania filmu to mroczny okres bezrozumnej propagandy stalinizmu w Polsce, którego zaślepiającej formie przeciwni byli później nawet sami komuniści. Niemniej warto znać ten prawie zapomniany tytuł właśnie ze względu na historię, nie tylko tę powszechną, ale i estetyczną, żeby wiedzieć, jak zmieniała się narracja polityczna w polskim kinie, ale i jego wygląd.
„Koniec naszego świata”, 1964, reż. Wanda Jakubowska
I znów wracam do Trylogii Oświęcimskiej Wandy Jakubowskiej. Minęło trochę lat od premiery Ostatniego etapu, a jej metody się w sumie nie zmieniły, chociaż wydaje się, że ilość propagandy socrealistycznej nieco spadła. W końcu musiała. Koniec naszego świata jest wartościową produkcją ze względu nie na filmowy artyzm, a na zawarte w nim konkretne informacje na temat obozowego życia. Pod tym względem Jakubowska zawsze była merytoryczna i dlatego jej produkcje trzeba znać, dla poszerzania wiedzy ogólnej. Dyskusyjne są natomiast wyciągane przez nią wnioski ogólne np. to, że wartość człowieka niby jest niezależna od orientacji politycznej, lecz z drugiej strony to, czy jest komunistą, czy kapitalistą, wpływa na jego ocenę jako człowieka.
„Kontrybucja”, 1966, reż. Jan Łomnicki
Cały czas myślę, że dobrze by było, gdyby ktoś kiedyś zdecydował się na ponowną adaptację tego opowiadania Romana Bratnego, co wcale nie oznacza, że Jan Łomnicki zrobił to źle. Minęło jednak bardzo wiele lat od premiery, a stylistyka kina się mocno zmieniła. Kontrybucja jest z jednej strony filmem wojennym, ale i sensacyjnym. Wartościowe by było dla naszej kultury, żebyśmy odświeżyli tekst Bratnego, zwłaszcza młodsze pokolenie może by na nowo odnalazło się w tej rzeczywistości wojennej, kiedy właśnie młodzi walczyli i często ta walka stawała na drodze ich szczęściu osobistemu. Pamiętajmy, że okupacja wcale nie oznaczała dla ludzi, że przestawali kochać, mieć dzieci, zawierać nowe znajomości i zobowiązywać się do czegoś wobec innych, co nie było zawsze związane z podziemiem. I na tym polega główna zaleta Kontrybucji, na wciągającym dramacie psychologicznym w wojennej rzeczywistości, w tego typu kinie zawsze byliśmy dobrzy, a elementy propagandowe można pomylić. Gdyby film realizowano dzisiaj, pewnie byłaby w nim obecna inna propaganda.
„Zgoda”, 2017, reż. Maciej Sobieszczański
Zgoda jest w istocie melodramatem, chociaż żeby dotrzeć do tej melodramatyczności, trzeba przebić się przez rzeczywistość typowo wojenną. To jednak dobrze dla filmu, że widz ma szansę przyjrzeć się wojnie pod innym kątem – tym schyłkowym. Zbyt często wyobrażamy sobie koniec wojen jako idylliczny okres pokoju, nowych możliwości, wszechogarniającego społeczeństwo szczęścia. W Polsce koniec wojny rozpoczynał kolejną wojnę – o pozycje, o władzę, o wolność, o rozliczenie winnych, wreszcie o swoje miejsce w świecie. Zgoda pokazuje tę rzeczywistość celnie i wielowątkowo – poprzez trójkąt miłosny kieruje uwagę widza na inne postrzeganie wojen, które trwają w nas, na płaszczyznach głęboko osobistych, a te z kolei wywołują te wielkie wojny, w których milionami giną niewinni ludzie. Nie da się jednak pominąć w filmie Macieja Sobieszczańskiego tego rozliczeniowego tonu wobec sytuacji po 1945 roku, w sensie politycznym. Ciekawe kino dla miłośników dramatów obyczajowych osadzonych w niespokojnych czasach.
„Wrota Europy”, 1999, reż. Jerzy Wójcik
Rzadko się kręci u nas filmy o I wojnie światowej, bo uważa się, że to nie „nasza wojna”, w której mogliśmy się wykazać, nawet mimo tego, że to ustalenia dokonane po niej przywróciły na mapę świata państwo polskie. Nie zapominajmy również o polskich oddziałach, które w tej wojnie jednak wbrew powszechnemu przekonaniu miały spore osiągnięcia, np. na kresach wschodnich. Wojciech Wójcik podjął to wyzwanie nakręcenia historii z tamtych czasów, i to widzianej oczami kobiet, pod koniec lat 90., czyli w czasach przełomu dla polskiego kina, zwłaszcza tego o charakterze blockbusterowym, gdy polscy twórcy powoli zaczynali myśleć, że się jednak da u nas kręcić takie produkcje. Wrota Europy nie są epopeją. Są oszczędną, lecz estetycznie dobrze nakręconą historią o zetknięciu, może jednym z pierwszych, naszego narodu z tym, z czym wiele lat później musieliśmy się zmagać przez kilkadziesiąt lat – bolszewizmem, czyli tą odmianą totalitaryzmu, którą próbowano nam zaprezentować jako jedyną drogę, żebyśmy jako naród przetrwali. Na uwagę zasługują w produkcji Wójcika zdjęcia Witolda Sobocińskiego, muzyka Zygmunta Koniecznego, montaż Milenii Fiedler oraz szczególnie dwie role żeńskie – Alicji Bachledy-Curuś (Zosia) i Kingi Preis (Hala).
„Świadectwo urodzenia”, 1961, reż. Stanisław Różewicz
Świadectwo urodzenia okazało się w ciągu lat filmem docenionym, a współcześnie nawet tak bardzo, że zostało zrekonstruowane cyfrowo. Składa się z segmentów prezentujących historie dzieci. Jest łatwo dostępne w sieci, więc warto je obejrzeć, chociaż jest kinem bardzo trudnym. Może dlatego wciąż nie zyskało rozgłosu wśród polskich filmów wojennych, gdyż mimo że jest o wojnie, wymyka się standardowym cechom takiego gatunku. Bohaterami Świadectwa urodzenia są dzieci, co utrudnia przekaz, nie dlatego, że dzieci te są niedojrzałymi bohaterami, a wręcz przeciwnie. Wojna nauczyła je dorosłości, nim jeszcze zdążyły nauczyć się kontroli nad własnymi emocjami, nim uświadomiły sobie, jak korzystać ze swoich ciał, jak budować swoją przyszłość i jak przekuwać marzenia w czyny. I to jest straszne, znajdując swoją kulminację w finałowej scenie segmentu Kropla krwi, rozgrywającej się między lekarzem niemieckim (Emil Karewicz) a żydowską dziewczynką (Beata Barszczewska), w której nazista nagle odkrywa aryjskie cechy, a dziecko staje przed wyborem: szansą stania się kimś zupełnie innym albo śmiercią.
„Joanna”, 2010, reż. Feliks Falk
Cenię ten film za umiejętność pokazania detalu, nie tylko w zdjęciach Piotra Śliskowskiego, ale w treści. Scenariusz napisał Feliks Falk i świetnie poprowadził jako reżyser narrację, nie stroniąc od wbijania widzowi szpilek, jedna za drugą, coraz głębiej i bez żadnego poczucia, że na końcu będzie lepiej. Dlatego cenię ten film, za autentyzm, za ukazanie konsekwencji wojny nie tyle ze strony nazistów wobec Polaków, ile Polaków dla samych siebie, co wielokrotnie było porównywalnie okrutne. Najgorsze jest jednak to, że jednym z głównych bohaterów jest niewinne dziecko, którego doświadczeń nie da się cofnąć, a wojna wymusza nawet to, że mimo ratunku zostaje ono w końcu samo. Widz wie, że to niesprawiedliwe, że skoro Joanna poświęciła całe teraźniejsze życie na uratowanie Róży, to nie powinna być tak ukarana za związek z niemieckim oficerem, ale wojna jest bezlitosna.
„Jeszcze tylko ten las”, 1991, reż. Jan Łomnicki
Mankamentem tej produkcji jest jej taniość, czy też telewizyjność. Widać to po plenerach, scenografii, postprodukcji oraz grze aktorskiej. Niektóre kadry przypominają telenowelę lub paradokument, jednak mimo wszystko ten film polecam jako poruszającą opowieść o konsekwencjach wojny i ludzkich wyborach. Ryszarda Hanin stworzyła tu kreację wybitną, daleką od superbohaterstwa Polaków ratujących w czasie wojny Żydów od zagłady, jednak realistyczną i pozytywną ze wszystkimi wadami, jakie ma zwykły człowiek, który podejmuje się desperackiej próby przetrwania, najpierw w postaci ratunku żydowskiej dziewczynki za pieniądze, a potem sam z siebie, tym razem już ze świadomością, że ta podróż ku wolności może nie skończyć się dobrze. Jeszcze tylko ten las nie jest opowieścią o holokauście, do jakiej przywykliśmy. To wojenna opowieść demitologizująca nasze polskie bohaterstwo w pomaganiu Żydom, podważająca legendę o naszym permanentnym sprzeciwie wobec antysemityzmu. I wreszcie ukazująca, jaki jest w nas od wieków zakorzeniony obraz Żyda, nie mniej obrzydliwy, co ten w obywatelach III Rzeszy Niemieckiej.
„Wyrok śmierci”, 1980, reż. Witold Orzechowski
Trochę Pogranicze w ogniu, trochę Polskie drogi, ale bardziej sensacyjnie, z wojną jakby na drugim planie. Określiłbym tę produkcję thrillerem wojennym, który pokazuje miejsce, sposób pracy i motywację tzw. egzekutorów polskiego podziemia, których działalność wciąż jest traktowana z dystansem, a nawet krytykowana ze względu na metody działania i pewnego rodzaju niezłomność w ferowaniu wyroków wobec Polaków. A może nikt jeszcze po prostu nie napisał wystarczająco interesującego scenariusza na temat pracy Nurka (Jerzy Bończak) i Smukłego (Wojciech Wysocki). A co do nich, czyli aktorów, którzy nie są kojarzeni w naszym kinie z pierwszych planów, warto było im dać tak duże role. Gdyby jeszcze poświęcono więcej środków na realizację – np. nakręcono plener z wizytą Hansa Franka w Zamościu, zamiast pokazywać archiwalne nagrania, które Frank ogląda, siedząc na Wawelu, byłoby o wiele realistyczniej. Niemniej udało się Witoldowi Orzechowskiemu stworzyć niepowtarzalny retrookupacyjny klimat starego Zamościa, a plenery są naprawdę szerokie, jak na polskie warunki. Nie czuć ciasnoty w scenach, spowodowanej wynajęciem jednej ulicy i tanią scenografią. Bohaterowie również są przedstawieni nie jako maszynki do zabijania, ale myślący ludzie, których historia dopiero będzie w stanie ocenić.