Mistrz akcji JAK WINO. 5 najlepszych ról TOMA CRUISE’A
Ray Ferrier, Wojna światów (2005), reż. Steven Spielberg
Podobne wpisy
Tak jak nie rozumiem niektórych decyzji Akademii, kiedy nominuje do Oscarów, a potem je przyznaje, tak w tym przypadku nie pojmuję nominacji Toma Cruise’a do Złotej Maliny. W kreacji Raya Ferriera nie odczułem żadnej sztuczności. Dobrze pokazał strach, bezradność, niepewność oraz determinację, żeby ochronić własne dzieci. Pretensje o drewnianą grę aktorską skierowałbym raczej do Justina Chatwina w roli Robbiego. Steven Spielberg potrafił stworzyć taką apokaliptyczną atmosferę, że Cruise’owi da się zaufać i wyobrazić sobie, że naprawdę się boi. Nie gra superbohatera i w tym tkwi cała jego siła. Jest zwykłym robotnikiem postawionym w nietypowej sytuacji. Dopiero taki wstrząs doprowadza do odtworzenia jego relacji ojcowskiej z dziećmi, zwłaszcza z dojrzewającym synem. Tę osobistą historię postaci Spielberg zręcznie wkomponował w fantastycznonaukowy klimat najazdu obcych na Ziemię. Nie dbaliśmy o planetę, zatem spotkała nas kara. Ray nie dbał o dzieci, lecz w końcu musiał zacząć, inaczej by je stracił. Na zasadzie takich życiowych sytuacji granicznych stworzona jest fabuła Wojny światów i to zadziałało. Film zarobił kilkakrotnie więcej niż wynosił jego budżet. Nikt jednak nie wpadł w panikę jak przed laty. To już nie te czasy, co rok 1938. gdy słuchowisko Orsona Wellesa wprawiło niektórych obywateli USA w przerażenie.
Mitch McDeere, Firma (1993), reż. Sydney Pollack
Słyszałem zarzuty, że nim w filmie akcja się rozwinie, widz zdąży kilka razy usnąć. Może z początku takie wrażenie budowane jest z powodu w nieskończoność płynących napisów. Pojawiają się i pojawiają, a w trakcie Mitch McDeere dostaje atrakcyjną posadę, poznajemy jego żonę oraz wstępnie tajemniczą „Firmę”. Na jakieś konkretne zawiązanie akcji przychodzi jeszcze poczekać kilkadziesiąt minut. Ale w tej bardziej obyczajowej niż sensacyjnej części Tom Cruise okazuje nie mniej napięcia i aktorskiej energii niż wtedy, gdy intryga jest zawiązana, a poszczególne ze stron (Firma, FBI i McDeere jako adwokat) starają się wzajemnie ograć i przetrwać z jak najmniejszymi stratami. Gdy akcja nabiera tempa (a znając już serię Mission Impossible), można stwierdzić, że Cruise ma w sobie zalążki dzisiejszego Ethana Hunta. Jest nad wyraz inteligentny, walczy jak lew, skacze podobnie do akrobaty, jak na garniturowca potrafi się wyjątkowo skutecznie bronić. Nie jest przy tym mężczyzną idealnym, ale za to bohaterem, za którym wzdychają kobiety niezależnie od stanu cywilnego. To dopiero początek budowania tej wizji postaci, która teraz jest tak scalona z Cruise’em dzięki serii Mission Impossible.
Bonus
Pete „Maverick” Mitchell, Top Gun (1986), reż. Tony Scott
Gdyby nie ta rola, nie byłoby dzisiaj Toma Cruise’a w panteonie najsławniejszych aktorów świata. Oglądam Top Gun regularnie, zawsze z tym samych zachwytem umiejętnościami, jakimi wykazał się Tony Scott. Doskonale scalił dwa z osobna dość słabe treściowo elementy – romans, tak przecież miałki i przewidywalny, młodego, gniewnego porucznika (Maverick) z doświadczoną panią trener (Kelly McGillis) oraz powietrzną rywalizację między pilotami myśliwców F-14 Tomcat. Gdyby oprzeć Top Gun na tym drugim filarze, wyszłaby niezbyt strawna laurka dla amerykańskiego lotnictwa. Za to gdyby przesunąć akcent na relację Mavericka i Charlotte, a myśliwce umieścić na dalszym planie, znów film nie zapisałby się w historii kina, co najwyżej ceniłyby go miłośniczki dramatycznych romansów. A tak powstała nietuzinkowa i wizualnie dopracowana produkcja, która zapisała się jako obowiązkowa pozycja dla wszystkich miłośników lotnictwa wojskowego, niekoniecznie skupiająca się na działaniach wojennych. Przypomniał mi się teraz nasz polski Top Gun, czyli Na niebie i na ziemi Juliana Dziedziny z 1973 roku oraz próba nakręcenia laurki dla Dywizjonu 303 pt. 303. Bitwa o Anglię Davida Blaira. I jakoś tak poczułem dreszcze obrzydzenia.