Midas kina? Tylko ON to potrafi. 5 ARCYDZIEŁ Jamesa Camerona
Być może wytypowanie pięciu najlepszych filmów Jamesa Camerona nie stanowi większej trudności. Nie licząc filmów dokumentalnych, Cameron filmów pełnometrażowych ma na koncie siedem, właściwie osiem, jeśli liczyć nadchodzącą kontynuację Avatara. W przypadku każdego twórcy da się jednak wymienić tytuły, które stanowią crème de la crème jego sztuki i taki jest też cel tego zestawienia. Drugi – to zwrócenie uwagi, że czego się Cameron nie dotknął, to zamieniał to w filmowe złoto. Ja podsumowuję Jamesa Camerona w sposób następujący, a jak robisz to ty? Kolejność tytułów tego zestawienia nie jest przypadkowa.
„Otchłań”
Ten nieco zapomniany już film science fiction, ukazał światu jedną z fascynacji Jamesa Camerona, jaką jest poszukiwanie istoty wody. Najwyraźniej, temat ten stanowi swego rodzaju lejtmotyw twórczości amerykańskiego reżysera, z racji uwypuklenia go w tytule najnowszego widowiska spod jego ręki. Film Otchłań powstały przy samym końcu lat 80., w którym główną rolę zagrał Ed Harris, zachęca nas do wejścia w sam głąb żywiołu. Wypada wstrzymać oddech i uważać na ciśnienie, bo bohaterowie wyruszają na naprawdę duże głębokości. To, co tam odkrywają, nie wszystkim się spodobało, bo na swój sposób jest to zbieżne z obraną metodą na kulminację w osławionej czwartej części Indiany Jonesa. Rzecz w tym, że tajemnica tajemnicą, ale wszystko i tak da się skwitować ingerencją kosmitów. Cała droga do owej kulminacji, czyli budowanie w Otchłani tej dusznej, pozbawionej tchu atmosfery jest niesamowicie angażująca. Efekty specjalne także zasługują na najwyższe uznanie, zwłaszcza że na tamten moment były przełomowe.
„Obcy – decydujące starcie”
Popełnię teraz herezję, ale muszę przyznać, że nigdy nie byłem zagorzałym fanem tej odsłony serii o Obcym. Bliżej mi do części pierwszej, a nawet trzeciej. Trzeba jednak przyznać, że sposób, z jakim Cameron podszedł do tej historii, jak bez najmniejszych kompleksów zamienił duszny horror science fiction w futurystyczne, testosteronowe kino akcji, zasługuje na uznanie. Zwłaszcza że drugi Obcy to pierwszy dowód na to, że kto jak kto, ale Cameron doskonale radzi sobie z przerabianiem gotowych konceptów, wiedząc, co publika chce widzieć w ich kontynuacjach. Kilka lat później okaże się, że po mistrzowsku potrafi on także poprawiać samego siebie. Co pokazuje, że jest to reżyser, który jak żaden inny wyciąga wnioski z błędów, stawiając na ewolucję. Jej obrazem jest postać Ellen Ripley, która z przestraszonej dziewczyny w kusych majtkach, przeistoczyła się w silną kobietę broniącą wartości, w które wierzy.
„Prawdziwe kłamstwa”
Szerzej temat ujął mój redakcyjny kolega, Rafał Donica, w swojej analizie tego wyjątkowego dzieła Camerona. Trudno mi cokolwiek dodać w temacie. Przyznaję i ja – Prawdziwe kłamstwa to jedno z najbardziej zapomnianych dzieł reżysera, które jednocześnie należy do tych najbardziej oryginalnych z jego filmografii. Mamy tu bowiem do czynienia z sytuacją, w której James Cameron po raz pierwszy i ostatni wchodzi w ramy komedii sensacyjnej. Objawia się zatem poczucie humoru reżysera, którego wcześniej i później w takiej ilości już nie uświadczymy. Jest też bodaj najbardziej oryginalny w stosunku do reszty filmów Camerona. Niemal każdy jego film albo jest częścią większej franczyzy, albo posługuje się wyjątkowo majestatycznymi lokacjami i tematami, albo jest w pełni futurystyczny. Tu jednak scenariusz realizuje sprawdzone motywy kina szpiegowskiego, daje nam zupełnie nowego bohatera (Schwarzenegger w kapitalnej roli), ustawionego w konflikcie o znaczeniu kryminalnym, który wykonując niebezpieczną misję, chce jednocześnie odbudować swoje relacje z żoną. Prostota konceptu, który został jednocześnie zaprezentowany w niezwykle wybuchowy sposób, zasługuje na uznanie.
„Terminator 2: Dzień sądu”
Zawsze uważałem, że druga część Terminatora jest lepsza od pierwszej. Wiem, że są tacy, którzy myślą dokładnie odwrotnie. Szanuję ich podejście, ale pozostanę przy swoim. Fakt, iż pierwsza część przetarła szlak i była w latach 80. objawieniem, do mnie nie przemawia. Ważniejsze jest dla mnie to, co Cameron wyniósł z tego doświadczenia. Gromadząc znacznie lepszy budżet, przerobił pierwotny scenariusz, nieco przestawiając w nim akcenty, czyniąc ze złej postaci T-800 postać dobrą, dając przestrzeń do zaistnienia jedynej w swoim rodzaju rodzicielskiej relacji i odkrywania człowieczeństwa. Mnóstwo tu dobra: sceny akcji są lepiej nakręcone, postacie lepiej rozpisane i zagrane (Schwarzenegger jest już innym aktorem), opowieść zyskuje odpowiednią wagę. Ten film z b-klasowego technothrillera przeobraził się w coś niesamowicie wielkiego, uniwersalnego, nie tylko w ujęciu gatunkowym. Mam nadzieję, że dokładnie tak samo wypadnie sequel Avatara.
„Titanic”
Tak, dokładnie tak uważam – Titanic to według mnie najlepszy film Camerona. I mówię to jako wielki fan science fiction, w którym to gatunku skąpana została wiodąca cześć twórczości amerykańskiego reżysera. Dla mnie jednak Titanic to kino przez wielkie K. Podręcznikowy przykład perfekcyjnego widowiska oraz kinowego, majestatycznego doświadczenia, znającego klucz do naszych serc. Ta miłosna historia jest trochę naiwna i trochę jak z bajki, ale jest tylko tłem dla wielkiej, poruszającej katastrofy, która faktycznie kiedyś zaistniała. Cały myk polegał na tym, by rozmarzyć widza wzniosłością, dając mu nadzieję, że biedaczyna będzie w stanie ugrać coś z arystokratką. Cameron najpierw tworzy wielką iluzję, by za chwilę skierować ją na destrukcyjny kurs. Według mnie Titanic tak silnie działa, bo idzie od szczegółu – wychwalając romantyczną relację – do ogółu – ukazując, jak mali jesteśmy w sytuacji braku kontroli nad fatum i siłami natury. Ten spektakularny, komercyjny i artystyczny sukces tego filmu nie wziął się znikąd, a utyskiwanie na jego melodramatyczny charakter wydaje mi się niedorzeczne.