search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

MARTWY I POGRZEBANY (1981). Trupi oddech

Krzysztof Walecki

7 czerwca 2019

REKLAMA

Strach przed śmiercią jest jednym z najważniejszych tematów poruszanych w kinie grozy, a można postawić również tezę, że istota horroru jako gatunku opiera się na próbie oswojenia odbiorcy z nieuchronnością końca naszego żywota. Nakręcony w 1980, a wypuszczony do kin rok później Martwy i pogrzebany Gary’ego Shermana czyni z tej obawy swój motyw przewodni, prezentując nie tylko okrutne zgony, ale przede wszystkim strasząc możliwością, że po śmierci nasze ciała i tak nie zaznają spokoju. Dla tych wszystkich, którzy zastanawiają się nad kremacją, film Shermana stanowić będzie potwierdzenie, że pochówek w trumnie może nie być dobrym pomysłem.

Fabuła obraca się wokół serii morderstw dokonanych na turystach, którzy mieli nieszczęście zawitać do małego, sennego miasteczka, Potter’s Bluff. W pierwszej scenie pewien przyjezdny fotograf poznaje na plaży młodą kobietę (Lisa Blount, Książę ciemności, Ślepa furia), która zaczyna pozować mu do zdjęć. Te są coraz śmielsze – dziewczyna nie pozostawia złudzeń co do charakteru dalszej relacji – ale erotyczna atmosfera zostaje szybko przerwana, kiedy grupka ludzi rzuca się na mężczyznę, bije go, dźga, a w końcu podpala. Kim są? Dlaczego robili zdjęcia tej makabrycznej zbrodni? Czemu właściwie miał służyć brutalny atak na fotografa? Na te pytania stara się znaleźć odpowiedź miejscowy szeryf, Dan Gillis (popularny w latach 70. i 80. aktor telewizyjny James Farentino), który z przerażeniem odkrywa, że liczba ofiar rośnie w zastraszającym tempie, ale nade wszystko, że społeczność miasteczka powiększa się o nie tak dawno zamordowanych, a obecnie bardzo żywych ludzi.

W centrum Martwego i pogrzebanego tkwi zagadka nieśmiertelności, choć już pierwsze minuty horroru każą nam spojrzeć na Potter’s Bluff jak na miejsce, gdzie czas się zatrzymał i być może nie ma tu większej różnicy między życiem a śmiercią. Sugeruje to już otwierająca film fotografia miasta w kolorze sepii, która nagle ożywa, ukazując nam wcale nie dawny, ale obecny obraz rybackiej mieściny. Zdjęcia autorstwa Stevena Postera – w późniejszym czasie stałego operatora filmów Richarda Kelly’ego – odznaczają się ograniczoną paletą kolorystyczną, gdzie barwy są wyblakłe, a czerwień prawie nieobecna (decyzja reżysera, aby kolor ten pojawił się wyłącznie w krwawych momentach), ale ich najbardziej charakterystyczną cechą jest wywołana przez mgiełkę, a w niektórych scenach faktyczną mgłę, miękkość. Dzięki temu Potter’s Bluff wydaje się reliktem przeszłości, wspomnieniem, zanim jeszcze zobaczymy, że miasto to zasiedlają w dużej mierze umarli.

Czy to oznacza, że podjęta przez szeryfa Gillisa walka jest z góry skazana na przegraną? Poniekąd tak, gdyż bez względu na wynik nie ocali on miasta od zapomnienia, od tego, że jedną nogą jest ono już w grobie. Morderstwa czynią z miejscowego koronera, wiekowego już Dobbsa (Jack Albertson, Willy Wonka i fabryka czekolady, Tragedia Posejdona), centralną postać w Potter’s Bluff, co mogłoby wydać się ironicznie, gdyby nie fakt, że umacnia to jeszcze bardziej myślenie o miasteczku jako pozbawionym życia i przyszłości. Ale również ci, którzy zabijają (wśród nich przyszły koszmar z ulicy Wiązów – Robert Englund), robią to w sposób obojętny, czysto mechaniczny, a w swym okrucieństwie nieludzki. Często pojawiają się znikąd, niczym jakieś zjawy, a nie byty materialne, a gdy później widzimy ich w normalnym wcieleniu, jako rybaków, kelnerki czy pracowników stacji benzynowej, wyzbyci są jakichkolwiek oznak zła, co więcej, doskonale funkcjonują jako wspólnota z tymi, których wcześniej zamordowali. W tym wszystkim dostrzec można metaforę małomiasteczkowego porządku, który wchłania nowo przybyłych, dając im miejsce w nowej społeczności za cenę dawnego życia. Slogan na tablicy powitalnej przy wjeździe do miasta jest wystarczająco wymowny – „a new way of life”.

REKLAMA