MAMA I TATA. Czy Nicolas Cage zabiłby dziecko?
Podobno Cage jest zdolny do wszystkiego, a skoro od lat zarzyna swoją karierę, to pewnie mógłby to samo zrobić z każdym, prawda? Skoro jada karaluchy i uczy się aktorstwa od ośmiornicy, a od ponad dekady wypada lepiej jako mem niż postać w kinie, to musi mieć w głowie ogryzek zamiast mózgu, no nie? Nie. Ten aktor zapewne jeszcze wiele może, a świadczy o tym nie tylko Mandy, ale i omawiany dziś film. I chociaż nie jest to może wybitna pozycja, to jednak całkiem udana i jasno wskazująca, że Cage dobrze odnajduje się w rejonach na styku horroru i komedii. A sam obraz to jeden z ciekawszych miksów gatunkowych, jakie dostaliśmy w ostatnich latach.
Stany Zjednoczone pogrążają się w chaosie. Nieznany czynnik powoduje, że wszyscy rodzice zamieniają się w krwiożercze bestie, ale tylko w stosunku do własnych dzieci. Usunięcie latorośli – jak najszybciej i za wszelką cenę – staje się głównym motorem ich działania. Nastolatka Carly i jej młodszy brat Josh próbują wspólnie odeprzeć atak najbliższych.
Dobrze jest. Czuć to już od początku seansu, otwartego świetnym grindhousowym intro, a wrażenie nie mija aż do jego zakończenia – naprawdę udanego, które sugeruje, że reżyser wie, kiedy i jak uciąć temat, żeby było ciekawie, z sensem i wykopem. W Mamie i tacie Brian Taylor, współtwórca Adrenaliny, konsekwentnie stawia na efektowne kino rozrywkowe, niestroniące jednak od poważnych elementów, które nie są tu wtłoczone na siłę, ale stanowią integralną część całości. Zasadniczo jednak mamy tu szaloną galopkę – ostrą i chwytającą w szczypce uwagę rozbawionego widza.
Tylko gdzie tu zabawa, gdy mordują dzieci? Rozumiem, że sama tematyka, jak i scena, w której matka próbuje zamordować dziecko tuż po porodzie (do wtóru It Must Have Been Love Roxette), narusza społeczne tabu. Jednak rzecz brzmi straszniej, niż wygląda, bo Taylor nie zmierza w stronę francuskiej ekstremy, ale zdrowej satyry na społeczeństwo, które jest tak sfrustrowane, że coś musi pęknąć. I pęka – podstawowa komórka społeczna staje w ogniu. Powód zbiorowego szaleństwa nie zostaje wyjaśniony. Nie ma jednak znaczenia, czy w grę wchodzi wirus, czy plamy na słońcu.
Reżyser od początku daje nam jasny sygnał, że otoczona białymi płotkami klasa średnia wcale nie jest szczęśliwa, budząc się w swoich porządnych domach w słoneczny dzień. Brent i Kendall to rodzice sfrustrowani. On przeżywa kryzys wieku średniego – jest skupiony na nostalgii za czasami podbojów erotycznych i zmęczony egzystencją zapracowanego tatusia; w tle kryje się ledwo skrywana agresja. Ona trzyma się nieco lepiej, ale powoli dociera do niej, że – zgodnie z wszelkimi trendami, także na rynku pracy – jest już mamuśką z podejrzeniem o cellulit, co zamyka jej bramki do czegoś ciekawszego niż podrzucanie dzieci do szkoły. Małżeństwo prowadzi wspólnie gospodarstwo domowe, a nie ekscytujące życie. Jako para rozkręcają się dopiero w pełnym seksualnej i atawistycznej mocy polowaniu na dzieci. Tych dzieci, których odchowanie zajęło im wiele lat i kosztowało wiele pieniędzy. Tych dzieci, z którymi nie potrafią się skomunikować, nawet jeśli bardzo chcą. Tych dzieci, które sądzą, że wszystko im się należy. Tytułowi mama i tata oddali siebie; ich małżeństwo stało się inkubatorem dla nowych jednostek. Zdesperowana Kendall, chcąc nawiązać jakikolwiek kontakt z córką, tłumaczy, że “rodzina to ludzie, których masz w dupie, ale tak naprawdę nie masz w dupie”. Dziewczyna nie chce jednak słuchać tego – szczerego lub tylko prowokacyjnego – stwierdzenia, bo scrolluje Facebooka. Może tylko dodać, że to nie jej wina, iż matka ma kiepskie życie. Koleżanka Kendall zazdrości jędrnych piersi “tej małej dziwce” (czytaj: swojej córce). Niejednoznaczne relacje między rodzicami a dziećmi zostają tu ukazane bez sentymentalnej otoczki, z uwypukleniem takich problemów, jak zazdrość o możliwości seksualne czy zatomizowanie rodziny, której członkowie funkcjonują jak kilka oddzielnych plemion skupionych na walce o własne interesy. I chociaż twórcy odmalowują ten obraz grubą kreską, nie bawiąc się w subtelności, to wizja wypada przekonująco i na wskroś współcześnie – bo czasy nie są subtelne. Wyprasowana Ameryka rozkracza się, a reżyser odpala (dosłownie i w przenośni) wyrzynarkę do latorośli. Rozpętuje się piekło.
I chociaż rodzice rzucający się na swoje dzieci jak piranie na mięso to – teoretycznie – widok koszmarny, trzeba przyznać, że… nie dziwi nas tak bardzo amok dorosłych. A już prawie na pewno każdy, kto kiedykolwiek pomyślał lub poczuł, że ZARAZ NIE WYTRZYMA w kontakcie z najbliższymi, zrozumie Brenta i Kendall, którzy jeszcze nie zamienili się w dzikie bestie, ale muszą trwać w swych rolach z zaciśniętymi zębami. I w tym tkwi siła Mamy i taty. Obraz bardzo skutecznie pracuje na naszych prostych emocjach. Nietrudno tu dostrzec fabularne podobieństwa do klasycznych horrorów: Czy zabiłbyś dziecko? i Nocy żywych trupów czy Szaleńców Romero, ale na poziomie detalu jest to obraz jak najbardziej współczesny – z komórkami, fitnessem i niby-idyllą wychuchanych przedmieść. Ciekawie wypadła też tajemnicza przemiana dorosłych. Nie są zombie. Zachowali wspomnienia, sprawność intelektualną. Jedyne, co ich różni od siebie sprzed chwili, to traktowanie dzieci jako celu do eksterminacji.
Film jest dość ostry. Sceny ataków mają w sobie gwałtowność, krew tryska obficie. Zwłaszcza pierwsze – masowe – uderzenie na boisku szkolnym ma atmosferę dzikiej gorączki. Reżyser z przyjemnością walcuje temat tabu na placek, ale nie próbuje nas przyszpilić ohydą. Woli skupić się na portretowaniu chaosu i szaleństwa. Horror łączy się tu jednak z komedią. Ironiczne podejście twórców zapewnia nam pewnego rodzaju lubrykant przy serwowaniu widzowi ciężkiego konceptu, jak i – zwyczajnie – dobrą zabawę. Groza i śmiech nie znoszą tu wzajemnie swojego oddziaływania, ale stanowią mocny silnik hybrydowy, zapewniający produkcji wysokie obroty. Zazwyczaj śmierć dziecka w kinie oznacza szok dla widza (choćby Atak na posterunek 13) i rezonuje mocno w świecie filmowym – wątek wprowadza poważny, depresyjny nastrój. W Mamie i tacie twórcy kładą trupem całe zastępy uczniaków, ale robią to w nonszalancko-sprawiedliwym stylu (na zasadzie: Ile razy można oglądać dzieci, które ze wszystkiego wychodzą cało?!). I chociaż sceny masakry trzymają w napięciu, to jednocześnie nie są zbyt ciężkie i przygniatające. Taylor sprawnie trzyma ster, dbając, by nie zejść z obranego kursu na dobrą zabawę.
Podobne wpisy
Cage wypadł tu solidnie. Niby odtwarza zwykłego tatusia – lekko naburmuszonego i zmęczonego – ale tak naprawdę Brent od początku ma wyraźnie psychopatyczny rys. Aktor może swoim zwyczajem solidnie tu poszarżować – stroić miny, wrzeszczeć i nieumiarkowanie upuszczać żółć. Zdaje się to jednak robić z większym zaangażowaniem niż większość rzeczy, które ostatnimi czasy robił na ekranie. Sam przyznaje, że wyjątkowo ceni właśnie ten film i tę kreację. Selma Blair gra w nieco bardziej stonowany sposób. Jej postać jest też nakreślona subtelniej. Niemniej oboje tworzą udany zespół jako para, która chce przemodelować rodzinę za pomocą elektronarzędzi. Równie udane są kreacje młodszych aktorów, a dodatkowo w epizodzie błyśnie legendarny Lance Henriksen, zachrypnięta ikona kina – charyzmatyczna w klasie A, B i wszelkich innych literkach. Mała rólka “tego typu” aktora w “tego typu” produkcji to klasyczna wisienka na torcie.
Akcja toczy się żwawo, a realizacja jest nad wyraz solidna. Zdjęcia i montaż są dynamiczne, a ścieżkę dźwiękową wypełniają albo słodkawe kawałki pop kontrastujące z ekranową jatką, albo niepokojące szumy czy zgrzyty. Technicznie – rzecz bardzo sprawna jak na średniobudżetowe kino.
Ta wizja być może zapewni katarktyczne doznania rodzicom (którzy może przerażą się faktem, że film sprawił im pewnego rodzaju przyjemność). Na pewno też każe – ostrożnie, ale jednak – przyglądać się dalszym posunięciom Nicolasa Cage’a i mniejszym produkcjom, które może nie wchodzą do kin, za to przyjemnie świdrują głowę. Krótki, zwarty i odświeżający seans. Niby nic, a cieszy.