Mało znane THRILLERY SCIENCE FICTION z XXI wieku, które warto obejrzeć
Science fiction to jeden z najbardziej elastycznych gatunków filmowych. Twórcy kina doskonale zdają sobie z tego sprawę, dlatego nierzadko łączą fantastykę naukową np. z horrorem, komedią lub romansem, dostarczając widzom niezapomnianych i wyjątkowych wrażeń. Jednym z najlepiej rymujących się z science fiction gatunków filmowych jest thriller i to właśnie temu połączeniu poświęcone jest niniejsze zestawienie. Zamiast jednak przypominać Wam najbardziej znane tytuły będące wynikiem tego gatunkowego mariażu, postanowiłem skupić się na thrillerach science fiction z XXI, które zdają mi się mało znane lub zapomniane. Być może wymienione tutaj produkcje słusznie nie zapisały się trwale w historii kinematografii, ale jestem przekonany, że każda z nich to pozycja co najmniej intrygująca i warta sprawdzenia.
„Migawka z przyszłości” („Time Lapse”, 2014)
„Nie wolno pogrywać z czasem” – mówi w Migawce z przyszłości jeden z trójki głównych bohaterów filmu po odnalezieniu w domu sąsiada przytwierdzonego na stałe do podłogi fotograficznego aparatu wielkości trzech kserokopiarek z obiektywem wycelowanym w kierunku okna ich wspólnego salonu. Aparatu, który codziennie o godzinie 20:00 wypluwa niczym Polaroid fotkę przedstawiającą to, co wydarzy się dokładnie 24 godziny później we wspomnianym salonie trójki bohaterów. Zadziwiające odkrycie staje się dla Callie, Finna i Jaspera szansą oraz przekleństwem. Podobnie zresztą jak dla twórców tego filmu. Koncepcja i założenia Migawki z przyszłości są bowiem intrygujące. Za sprawą być może nieco absurdalnego, ale niezwykle prostego i skutecznego pomysłu reżyser-debiutant (niejaki Bradley King) wręcz porywa odbiorcę. Ten przecież sam zaczyna zastanawiać się nad tym, do czego użyłby tak niecodziennego urządzenia. Nie warto jednak zbyt długo dawać ponieść się swojej wyobraźni, ponieważ decyzje podjęte przez bohaterów filmu Kinga zaczną Was za bardzo irytować. Są bowiem tak głupie, że doprawdy trudno jest w nie podczas seansu uwierzyć. Z tego też względu Migawkę z przyszłości obejrzałem dwa razy. Podczas drugiego seansu skupiłem się po prostu na przedstawionej historii oraz na tym, co ma mi do przekazania debiutujący w pełnym metrażu reżyser. Doszedłem wówczas do wniosku, że jego film to Płytki grób w słynnej Strefie mroku, czyli naprawdę świetna, trzymająca w napięciu, będąca jednocześnie dość klarowna, ale zmuszająca też do małej analizy zabawa.
„Coherence” (2013)
Zdecydowanie większy ból głowy sprawi Wam Coherence (będę posługiwał się oryginalnym tytułem, bo polski jest zwykłym, chamskim spojlerem). I nie chodzi tu wcale o rozedrganą momentami do granicy tolerancji odbiorcy kamerę, ale o poziom skomplikowania opowieści. Podczas oglądania produkcji Jamesa Warda Byrkita warto skupić się wyłącznie na seansie, ponieważ pozostawanie na bieżąco z bohaterami filmu jest niezwykle istotne dla zrozumienia tego, co się akurat na ekranie dzieje. Nie chcę zdradzić Wam żadnych informacji przed obejrzeniem Coherence, bo odkrycie tego, co i jak wydarzyło się na spotkaniu paczki przyjaciół, jest naprawdę fascynujące. Dodam tylko, że jeśli przeszkadza Wam technika filmowania z ręki, to możecie odbić się od tworu Byrkita. Niemniej zachęcam do przeczekania tych kilku, może kilkunastu minut (potem przestaje przeszkadzać), ponieważ pod tym chaotycznym ruchem kamery kryje się intrygująca, wciągająca historia z dreszczykiem.
„Perspektywa” („Prospect”, 2018)
Wiecie, dlaczego Pedro Pascal tak doskonale wcielił się w Joela, opiekuna nastoletniej Ellie w serialowym superhicie od HBO, The Last of Us? Bo podobną rolę zagrał już w 2018 roku, w niskobudżetowym thrillerze science fiction pod tytułem Perspektywa. Chociaż przytoczona powyżej odpowiedź ma oczywiście żartobliwy charakter, to rzeczywiście w Perspektywie postać Pedro Pascala wraz z nastoletnią Cee (Sophie Thatcher) przemierza dzikie tereny jednego z księżyców na końcu galaktyki w celu odnalezienia skarbu i środka transportu do domu. Zostawmy jednak TLoU i skupmy się na filmie Zeeka Earla oraz Christophera Caldwella. Perspektywa jest bowiem niezwykle klimatycznym, przepełnionym niepokojącą atmosferą westernem science fiction z elementami kina coming of age. Zdumiewające jest tutaj, jak twórcy obchodzą ograniczenia budżetowe, kreując imponujące i pomysłowe z jednej strony „kosmiczne”, z drugiej niezwykle realne krajobrazy. Na uwagę zasługuje również tempo filmu. Jest bowiem wręcz idealne, chciałoby się rzec westernowe. Jeśli dodacie do tego niesamowicie odegraną relacje pomiędzy bohaterami Pascala i Thatcher, otrzymacie istną perełkę, którą będziecie mieli ochotę niejednokrotnie chłonąć.
„Nocny uciekinier” („Midnight Special”, 2016)
Uwielbiam kino Jeffa Nicholsa. Podobają mi się podejmowane przez niego życiowe tematy (dotyczące głównie rodzicielstwa), które subtelnie przemyca w swoim oryginalnym podejściu do filmowych gatunków. Nichols jest także jednym z niewielu autorów, którzy lubują się przede wszystkim w opowiadaniu historii, często rezygnując na rzecz jej rozwoju z efektownych wizualnych fajerwerków. I nie mam tu na myśli, że jego filmy są przegadane. Nichols ma dar popychania fabuły za sprawą długich ujęć i niedopowiedzeń, które dodatkowo wzbudzają niemałe emocje u odbiorcy. Doskonałym tego przykładem jest Nocny uciekinier. Za tego sprawą reżyser tworzy przedziwną, lecz skuteczną hybrydę gatunkową stanowiącą hołd dla kina Stevena Spielberga czy Johna Carpentera. Midnight Special uwodzi doskonałym klimatem, przekonuje cudownym aktorstwem i wciąga gęstniejącą z minuty na minutę tajemnicą. Przepraszam, że powyższy opis film jest tak enigmatyczny, ale im mniej wie się na jego temat, tym większe wzbudza emocje.
„Control” (2004)
Tim Hunter to przede wszystkim reżyser serialowy, choć na swoim koncie posiada również tak udane filmy jak kryminał W zakolu rzeki (1986) czy thriller z elementami science fiction Control. Z jednej strony niska rozpoznawalność Control może wynikać z faktu, iż była to produkcja typu direct to video, czyli wydana bezpośrednio na rynek kina domowego. Z drugiej zaś obecność w obsadzie takich nazwisk jak Willem Dafoe czy Ray Liotta powinna skutecznie wabić fanów mocnego kina. Niezależnie od tego, dlaczego projekt Tima Huntera przeszedł przez odtwarzacze DVD bez echa, warto wyrobić sobie na jego temat własne zdanie. Control rozpoczyna się od sceny przeprowadzania na Lee Rayu (Ray Liotta) kary śmierci. Chociaż substancja została wprowadzona do krwiobiegu skazańca, okazuje się, że nie była ona śmiercionośna. Niejaki dr Copeland postanawia bowiem dać Lee jeszcze jedną szansę. Warunkiem pozostania przy życiu będzie jednak poddanie się eksperymentowi, który farmakologicznie ma ujarzmić morderczą osobowość Raya. Control to historia o odkupieniu, o drugich szansach, o moralnych i etycznych aspektach ingerowania w naturę drugiego człowieka. Świetnie zagrana, całkiem dobrze napisana, trzymająca w napięciu, a chwilami nawet wzruszająca rzecz.
„Cyfrowy szpieg” („Cypher”, 2002)
Vincenzo Natali to nazwisko doskonale znane fanom kina science fiction. Głównie za sprawą jego debiutu, czyli kultowego dziś filmu Cube (1997) oraz kontrowersyjnej Istoty (2009). Nataliego warto znać z co najmniej jeszcze jednego powodu, który nazywa się Cyfrowy szpieg. Cyfrowy szpieg to ten rodzaj skromnych filmów, który za sprawą inteligencji, sprytu i skrupulatności jego twórców zawstydza hollywoodzkie produkcje z ogromnymi budżetami. Twór Nataliego z 2002 roku gwarantuje idealnie przemyślaną, precyzyjną i zakręconą historię wykorzystującą motyw sytuacji kafkowskiej. Cypher dostarcza ponadto zjawiskowych występów aktorskich Jeremy’ego Northama (aktor, którego bardzo poważnie w tamtym czasie rozważano do roli Jamesa Bonda) oraz Lucy Liu. Warto dodać również, że opisywany, mało znany film amerykańsko-kanadyjskiego reżysera jest wręcz uwodzicielsko wystylizowany. Zachwyca bowiem wykorzystaniem palety chłodnych barw oraz scenerią. Ekscytujące, inteligentne i ironiczne kino!
„Zbrodnie czasu” („Timecrimes”, 2007)
Zbrodnie czasu to pełnometrażowy debiut fabularny hiszpańskiego reżysera Nacho Vigalonda. Twórca z Półwyspu Iberyjskiego dał się poznać światowemu kinu jako autor gatunkowych miszmaszów, dzięki którym bada zachowania człowieka w trudnych, często niezrozumiałych dla niego okolicznościach. Taki temat pojawia się również w rzeczonych już Zbrodniach czasu. Oto Hektorowi, głównemu bohaterowi filmu Vigalonda z 2007 roku, można by rzec – everymanowi, niespodziewanie przydarza się podróżowanie w czasie. Zaburzenie kontinuum czasoprzestrzennego spowodowała wypełniona białym płynem kadź, w której Hektor schował się po namowie naukowca w czasie ucieczki przed zabandażowanym, uzbrojonym w nożyczki psycholem. Do największych zalet Zbrodni czasu należy umiejętność zbudowania wiarygodnej (sic!) i trzymającej w napięciu historii o podróżach w czasie bez pochłaniających ogromnych kosztów efektów specjalnych. Debiut Vigalonda jest bowiem kameralną, by nie napisać skromną produkcją. Właściwie trzy lokacje i pięciu (to tak dla niepoznaki) bohaterów dostarcza odbiorcy emocji, których osiągnięcia niektórym superprodukcjom nie zapewniają nawet setki milionów dolarów. Żeby jednak nie było tak zupełnie kolorowo, należy zauważyć, że opowieść Hiszpana ma również swoje słabsze punkty. Zaliczyć trzeba do nich nierówną grę aktorską i czasami nielogiczne zachowania bohaterów (chociaż to akurat zrzucam na karb szoku, który może przecież wystąpić po podróży w czasie).