search
REKLAMA
Nowości kinowe

ŁOTR 1. GWIEZDNE WOJNY – HISTORIE. Recenzja

Radosław Pisula

15 grudnia 2016

REKLAMA

Z Łotrem 1 już w fazie planowania były pewne problemy, bo Disney początkowo nie wiedział za bardzo, jak ugryźć pierwszy wysokobudżetowy spin-off sagi – pozbawiony trzonu, jakim jest niekończąca się telenowela rodziny Skywalkerów. Później, w fazie produkcji, zaczęły się różne niedookreślone tarcia pomiędzy reżyserem Garethem Edwardsem i studiem – a kto widział nową amerykańską Godzillę, ten wie, że obiecujący twórca ma spore ciągoty do modyfikowania sprawdzonych schematów.

Koniec końców wyszło jednak na to, że i wilk jest syty i owca cała – bo Disney zachował rozpoznawalną strukturę sagi, jej istotne elementy i przesyconą mocą mitologię, a Edwardsowi udało się przemycić naprawdę sporą liczbę ciekawych rozwiązań i pozostawić na marce swój niepodrabialny podpis.

Punkt wyjściowy opowieści jest prosty, ale niezwykle skuteczny, gdyż trafia w idealny moment całej sagi, chwilę przed jej wielkim (oryginalnym) otwarciem. 39 lat temu widzowie rozpoczęli kosmiczną przygodę wraz z Leią, przekazującą Obi-Wanowi Kenobiemu plany Gwiazdy Śmierci, a w Łotrze 1 dowiemy się, w jaki sposób trafiły one w ręce rebeliantów. Pozornie akcja toczy się też wokół odpowiedzialnego za stworzenie maszyny zniszczenia Galena Erso i jego córki Jyn, ale na szczęście rodzinne problemy nie zagarniają tym razem ekranu dla siebie, a w świetle jupiterów cały czas stoi brudne starcie pomiędzy Imperium i Rebelią.

Twórcy nie próbują tutaj łapać miliona srok za ogon, ale starają się sensownie rozwijać gwiezdnowojenną mitologię i dodawać do niej nowe elementy, zamiast przeżuwać po raz kolejny tę samą bułę.

Akcja rozpędza się dosyć powoli i potrzebuje dłuższej chwili, żeby złapać rytm, przez co pierwszy akt jest dosyć chaotyczny – ale wynagradza to nowym, ciekawym spojrzeniem na strony konfliktu: Rebelia nie jest już tylko zgrają uduchowionych wojowników za wolność, ale kruchym paktem, którego koordynatorzy są zmęczonymi desperatami, kalkulującymi każdy ruch, a ludzie od brudnych zadań nie mają skrupułów żeby wbić kompanowi nóż pod żebro, jeśli wymaga tego sytuacja – bo cel uświęca środki. Imperium natomiast to prawdziwy festiwal mierzenia penisów – korporacyjne piekło, gdzie każdy chce się przypodobać szefowi, stać jak najwyżej na drabinie. Dodatkowo reżyser zabiera widzów w podróż do zupełnie nowych miejsc – na ekranie zobaczymy kosmiczne slumsy, zalane deszczem skaliste bazy czy (prawie że) rajską wyspę – co otwiera nowe furtki dla zrestartowanego rozszerzonego uniwersum. Cały czas jednak twórcy trzymają się trzonu opowieści, którym jest pogoń za planami, dzięki czemu akcja, gdy już na dobre się rozkręci, ani na moment nie traci nic ze swojej dynamiki.

A przemyślane sekwencje militarne są elementem, który najmocniej przykuwa do ekranu i jest najwyrazistszym dodatkiem Edwardsowym. Reżyser ostatecznie chyba wygrał w jakiś sposób batalię ze studiem, bo może nie dostał pozwolenia na stworzenie pełnokrwistego filmu wojennego w świecie Gwiezdnych wojen, ale udało mu się mocno nakreślić ten element sagi – starcia są tutaj niezwykle pieczołowicie zaprojektowane, okraszone konkretną choreografią i świetnymi zdjęciami Greiga Frasera: eksplodujące AT-AT, widziane z lotu ptaka, nie upadały tak dobrze od czasu Imperium kontratakuje. Sceny akcji są widowiskowe (ale bez przesadnego rozbuchania), nie ma tutaj miejsca na dzikie serie z blasterów na ślepo (z czego zawsze słynęła saga) – wrażenie robią też umiejętne przeskoki pomiędzy miejscami akcji, dzięki czemu np. starcie toczące się równocześnie w przestrzeni kosmicznej i na lądzie zachowuje płynność, a każdy z bohaterów ma ściśle przypisaną funkcję, dzięki czemu wojenny chaos jest tutaj zaskakująco logiczny. To po prostu naprawdę dobrze wyglądający film, a przy tym znacznie różniący się od wizualnych akrobacji Abramsa w Przebudzeniu mocy, stanowiący nową jakość.

Fabularnie nie dostajemy tutaj żadnego Oscarowego materiału, ale sprawdzoną opowieść o niedobranej grupie wyrazistych indywiduów, która rusza na misję pozornie niewykonalną.

Jest sporo uproszczeń scenariuszowych oraz parę niezbywalnych płomiennych przemów (ale takich mocno w duchu klasycznej trylogii, gdzie nadzieja, poświęcenie i pragnienie wolności były elementami spajającym relacje bohaterów), jednak twórcy aplikują nam przy tym sporą dawkę brawurowych przygód i jeszcze więcej poważniejszych wątków, gdyż ciężar stawki całego starcia nieustannie towarzyszy bohaterom. Edwards bezceremonialnie obchodzi się z tym światem i postaciami, ale wojna to przecież piekło – może takie disneyowskie, bez taplania się we flakach, ale dosadne ze względu na rozmach i finalny wydźwięk.

Historia w stylu Parszywej dwunastki nie tyle żyje jednak fabułą ile bohaterami, a zespół z Łotra 1 jest naprawdę nieźle dobrany. Ekipa przypomina grupę z jakiejś gry RPG (łotrzyk, szpieg, paladyn, wojownik, inżynier), ale postacie są nieźle zarysowane – każda z nich przechodzi w trakcie filmu jakąś przemianę (mniejszą lub większą), a ich charaktery są definiowane poprzez działania, bez zbędnej ekspozycji. Rebelianci stanowią po prostu grupę profesjonalistów – nie uświadczymy tutaj na szczęście żadnego przyszłego Mesjasza.

Taka opowieść o trybach machiny, prosto z pola walki, stanowi miłą odmianę od różnorakich mistycznych uniesień.

Nikt tutaj nie wyróżnia się w jakiś szczególny sposób (chociaż robot K-2SO kradnie sporo scen) ale też ciężko któremuś z nich coś zarzucić – to bardzo solidna aktorska robota. Za to wisienką na torcie jest starcie charakterów: Bena Mendelsohna w roli głównego złoczyńcy, odpowiadającego za koordynowanie prac nad Gwiazdą Śmierci (mocno sztampowego, ale odegranego z uroczą gracją) z odtworzonym w CGI Peterem Cushingiem w roli Tarkina (dolina niesamowitości nadal momentami straszy, szczególnie w okolicach oczu, ale technologia wykonała kolosalny krok do przodu od czasu przerażającego młodego Jeffa Bridgesa z Tron:Dziedzictwo), a dodając do tego naprawdę widowiskowy (i sensowny) epizod jednego z klasycznych złoczyńców, poczynania Imperium ogląda się tutaj z przyjemnością.

Ostatecznie Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie to bardzo dobre kino akcji, w którym na każdym kroku czuć ogrom gwiezdnowojennej mitologii. Edwards dodaje do kultowego świata sporo nowych rzeczy, stara się przeszczepić w konwencjonalne ramy świeże rozwiązania formalne, takie jak np. przemyślane starcia militarne (które mam nadzieję przyjmą się w kolejnych produkcjach), gra na emocjach, wyraziście zarysowując blaski oraz cienie działań Rebelii i – co najważniejsze – razem z grupą straceńców serwuje widzowi świetną zabawę. Nie jest to w żadnym wypadku film idealny, ale spełnia swoje zadanie jako interesujący przerywnik pomiędzy numerowanymi epizodami. I mimochodem zapewnia emocjonalne palpitacje, mając wszelkie predyspozycje do tego, żeby już na stałe być niezbywalną częścią maratonu z klasyczną trylogią.

REKLAMA