LETNIA MIŁOŚĆ (SUMMER LOVE)
Piotr Uklański to nad Wisłą swoista persona non grata – twórca kontrowersyjny, największym „sukcesem” którego długo pozostawała rozpykana szabelką przez Daniela Olbrychskiego wystawa Naziści, czyli ni mniej, ni więcej tylko zbiór fotografii aktorów, którzy przez lata wcielili się w żołnierzy Wermahtu. Wszystko, co przyszło później było z reguły niewiele lepsze jakościowo i wzbudzało podobnie wątpliwe emocje. Nie inaczej sprawa ma się z jego filmowym projektem z 2006 roku, Summer Love (w USA wyświetlanym też pod tytułem Dead Man’s Bounty), którego scenariusz Uklański napisał wspólnie z niejakim B.L. Jurgensem, a następnie wypuścił do kin pod jakże wzniosłym hasłem „pierwszego polskiego westernu”.
To oczywiście nieprawda, bowiem rodzimych prób odtworzenia Dzikiego Zachodu na słowiańską modłę było wcześniej już kilka. Biorąc jednak pod uwagę, że większość z nich pozostawia jakościowo sporo do życzenia, każdy kolejny tego typu eksperyment witać można jedynie z otwartymi rękoma. Tym większa szkoda, że Letnia miłość ostatecznie podzieliła ten sam los niewypału, stając się niemalże synonimem ambitnej porażki. I to całkiem sporej, biorąc pod uwagę, że Uklańskiemu jakimś cudem udało się uzbierać na produkcję aż dziesięć milionów złotych (czyli jakieś trzy bańki amerykańskiej kapusty), a pomogły mu w tym (nie)wiele mówiące, powstałe chyba specjalnie na tę okazję spółki: Polski Western Ltd i MS Films.
Trzeba przyznać, że po obejrzeniu filmu zabawnie czyta się o tym, czego to nie było na planie. Jak to mąka udawała kurz dobywający się z pod końskich kopyt; jak to specjalnie ściągano dla ekipy zabytkowy skład lokomotywy (ostatecznie użyty w jednej tylko scenie, w dodatku po nic). O tym, jak twórcy znaleźli na jakimś festiwalu w Europie Vala Kilmera i zaoferowali mu pięćdziesiąt tysięcy dolców w gotówce za jeden dzień zdjęć bez dialogów, a on zgodził się nawet nie zerkając na skrypt. I w końcu o tym, jak od podstaw zbudowano westernowe miasteczko w nieczynnych kamieniołomach dolomitów koło Jaworzna (gdzie obecnie znajduje się… centrum nurkowe). Choć w tym ostatnim przypadku „miasteczko” to słowo zdecydowanie na wyrost, bo filmowa mieścina to dosłownie trzy chałupy na krzyż – w tym obowiązkowy saloon i biuro szeryfa. Zważywszy, że na całą społeczność składa się tu może z dziesięć osób (wliczając przyjezdnych), obecność obu tych przybytków z miejsca budzi u widza poważne wątpliwości. I fabuła bynajmniej ich nie rozwiewa.
Aczkolwiek zaczyna się całkiem nieźle. Mamy przebłyski jakiejś strzelaniny, a następnie widzimy jak główny bohater (Karel Roden) – standardowo milczący i bezimienny, jak w sumie wszystko wokół – niemal dosłownie przechadza się po trupach do celu. Tym okazuje się ciało wspomnianego Kilmera, za którego wyznaczono pokaźną nagrodę. Nasz heros wrzuca truchło na konia i cięcie – za moment już jest w zabitym dechami miejscu, gdzie trafia na zbiór charakterystycznych dla polskiego kina twarzy drugiego planu (wśród nich zdubbingowany przez Michaela Klesica Bartosz Żukowski oraz Rafał Mohr, Marek Barbasiewicz, Mirosław Zbrojewicz, Lech Dyblik i Romuald Kłos) i tak zaczynają się dla niego prawdziwe kłopoty…
Tyle względem trzonu intrygi, która bardzo szybko rozmywa się na pomniejsze, nie zawsze przystające do siebie epizody, dopasowane w taki sposób, że mniej więcej w połowie filmu można się już pogubić w tym, co właściwie oglądamy oraz, tradycyjnie, o co autorowi tak naprawdę chodzi. W istocie jest to bowiem pierwszy polski western, tyle tylko, że… alegoryczny. Nawet nie zamierzam próbować odczytania wszystkich możliwych znaków na filmowym niebie i ziemi, choć bywa, że symbolika w postaci na przykład zakrwawionego „krzyża” jest aż nadto oczywista. Bynajmniej nie pomaga tu jednak fakt, że całość od samego początku wzięta jest w pewien nawias i generalnie stanowi zabawę Uklańskiego formą oraz podpatrzonymi u innych motywami – z reguły mniej niż bardziej udaną, ale, mimo wszystko, widać w tym szaleństwie pewną metodę. Szczególnie, że wizualnie trafia się tu parę ciekawych, na swój sposób odważnych nawet rozwiązań, które dodatkowo ubarwiają tę wątpliwą wizję Dzikiego Zachodu.
Niestety tę kładą równo nie tylko słabo zrealizowane strzelaniny i sceny akcji, lecz głównie… język angielski, przez polskich aktorów wypowiadany wyjątkowo siermiężnie i bez pomyślunku. Co prawda już u Sergio Leone międzynarodowa obsada potrafiła katować dialogi różnymi akcentami, a postsynchrony często dodawano dopiero w studiu, lecz tam wszystkie wypowiedzi brzmiały przynajmniej w miarę naturalnie i można było za nimi bez większych problemów nadążyć. Tymczasem w Summer Love niemal każda literka międlona jest w tak sztuczny sposób, że dosłownie czuć, jak zgrzyta pomiędzy zębami postaci – a co za tym idzie, nie raz trzeba się dobrze wsłuchać w to, co dana osoba wypowiada, aby w ogóle móc odczytać kontekst sceny. Zwłaszcza mający tutaj rozbudowany występ szeryfa Bogusław Linda sprawia wrażenie, jakby za chwilę miał puścić ostrą wiązankę z Psów, bo „scenariusz jest chujowy”.
Na tym tle wyjątkiem od reguły jest… nie! Nie Roden, który przez grzeczność nie wypowiada bodaj ani jednego słowa, ale Katarzyna Figura. Jej – przez lata siedzącej przecież w Stanach – obca mowa nie tylko nie przeszkadza w stworzeniu prawdziwej, jakby przeczącej tej nieskładnej opowieści kreacji z krwi i kości, ale naszej seksbombie w ogóle trafiają się najlepsze kwestie dramatyczne. Jako lokalna dziwka ku radości męskiej populacji świeci cyckami, bobrem i daje sobie zgolić głowę do krwi, ale przykuwa też uwagę dwoma wyjątkowo emocjonalnymi monologami, jakie w „normalnym” filmie spokojnie mogłyby jej przynieść jakąś ciekawą nagrodę lub przynajmniej nominację. Szkoda jedynie, że całe to poświęcenie rozbija się ostatecznie o ścianę różnorakich eksperymentów formalnych, którym nie miał kto w odpowiednim momencie powiedzieć: „stop!”.
Tym samym kręcona również w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej Letnia miłość stoi w rozkroku pomiędzy artystycznymi zapędami Uklańskiego, któremu wyraźnie marzyła się tu sztuka przez duże S; licznymi cytatami i hołdem dla klasyki (dość napisać, że film rozpoczyna tradycyjnie romantyczna ballada tytułowa, a w jednej ze scen jako żywo skopiowano ujęcia z Butcha Cassidy i Sundance Kida) oraz mocno chaotyczną historyjką, w której dzieje się dużo i jednocześnie nic. Bywa głupawo, bywa irracjonalnie oraz niezwykle kolorowo. Krew leje się strumieniami nawet w najmniej odpowiednich ku temu momentach – podobnie jak alkohol. Obraz co chwila zmienia styl ekspresji, reżyser skacze pomiędzy wydarzeniami jakby mu ktoś strzelał pod nogi, a muzyka rzępoli na potęgę, również jakby nie mogąc się zdecydować na to, w którym kierunku pójść. Doskonale oddaje to zresztą jedna ze scen, w której Linda – tuż przed tym jak z godną podziwu wprawą rzeźbi moczem w piasku prerii kobiece kształty – pyta współtowarzyszy, czy wiedzą, co oznacza napotkany przez nich „znak”? Absolutnie nic – wyjaśnia po chwili z iście grobową powagą.
Nie da się więc ukryć, że dzieło Uklańskiego to inne niż zazwyczaj spojrzenie na Dziki Zachód. Tylko co z tego, jeśli intrygujące wydaje się jedynie momentami, przykuwa uwagę tylko okazjonalnie, zdecydowanie męcząc widza/temat/gatunek coraz bardziej z każdą kolejną minutą – co w przypadku zaledwie półtoragodzinnego metrażu jest chyba najgorszą możliwą rekomendacją. Nie jest to może dno absolutne, ale film z tego średni i niemal kompletnie nieangażujący. A i western mocno nijaki.