LEPSZE NIŻ MARVEL. Komiksy, które chcemy zobaczyć zamiast kolejnych Spider-Manów
Damian Halik
Yorgi
Opowieść o Yorgim Adamsie zdecydowanie nadawałaby się na film kategorii R, który zachwyciłby niejednego miłośnika science fiction. Cielesność, będąca splotem seksualnych podbojów i nieśmiertelności z takim utęsknieniem wyczekiwanej przez fantastów, to na tyle uniwersalny język, że bez problemu trafiłby do odbiorcy z różnych zakątków świata – tym bardziej, że obok narkotycznych oparów futurystycznej rzeczywistości nie zabrakło miejsca dla innych elementów typowych dla cyberpunku – bezduszności, dominacji globalnych (a właściwie międzyplanetarnych) korporacji oraz technologicznego rozwoju, który prędzej czy później musi zaowocować ingerencją w konstrukcie ludzkiego ciała, ale też dystopijnego, wręcz rozpadającego się na naszych oczach świata i tęsknoty za Bogiem czy resztkami człowieczeństwa. Yorgi nie miałby najmniejszych kompleksów w konfrontacji choćby z Altered Carbon, bez wątpienia zainteresowałby też fanów Philipa K. Dicka czy Stanisława Lema, do których twórczości nie brak w dziele Dariusza Rzontkowskiego (scenariusz) i Jerzego Ozgi (rysunki) nawiązań. Tyle mamy do zaoferowania światu, ale jeszcze ciekawiej seria wypada w konfrontacji z polskim odbiorcą, który niechybnie odnajdzie tu echa peerelowskiego okresu w naszej historii. A mówią, że Polacy nie umieją w science fiction, tymczasem zasłużony Funky Koval wysiada!
Black Hole
Dyktowana nostalgicznymi wspominkami moda na stylistykę nawiązującą do lat 80. trwa w najlepsze, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby ktoś dla odmiany postanowił cofnąć się o jeszcze jedną dekadę. To właśnie w Seattle lat 70. rozgrywa się akcja kultowego Black Hole – mrocznego memuaru osoby dorastającej w owych czasach, którego treść zdecydowanie zaburza nadnaturalna siła, dziwaczna zaraza, która u nastolatków czynnych seksualnie wywołuje przerażające mutacje.
Niepokojący, niebanalny i metaforyczny komiks powstawał między 1995 a 2005 rokiem. W tym czasie Charles Burns zaserwował nam zaledwie dwanaście zeszytów, które cieszyły się niesamowitym uznaniem wśród krytyków – w latach 1998-2006 aż siedmiokrotnie zgarnął nagrodę Harveya dla najlepszego rysownika (tylko dwukrotnie w tym czasie musiał uznać wyższość Jaime’a Hernandeza), a w ostatnim z opisywanych plebiscytów zgarnął też nagrodę za najlepsze wydanie zbiorcze publikowanych wcześniej prac. To zresztą zaledwie część branżowych nagród, jakie Burnsowi przyniosło jego Black Hole, ale poza laurami jego opus magnum przede wszystkim docenione zostało przez czytelników – i trudno im się dziwić. To jeden z najwybitniejszych komiksów w historii, który nie umknął też uwadze filmowców.
O ekranizacji Black Hole mówi się właściwie od momentu, gdy seria została ukończona. Podobno ekranizacją zainteresowany był Alexandre Aja (Wzgórza mają oczy), a za scenariusz odpowiadać mieli Neil Gaiman (Amerykańscy bogowie) i Roger Avary (Pulp Fiction). Projekt upadł. Chrapkę na dzieło Charlesa Burnsa miał też Rupert Sanders (Ghost in the Shell), aż w końcu na reżysera adaptacji anonsowano samego Davida Finchera. Wówczas wycofali się Gaiman i Avary, a niedługo później także i reżyser, który wolał skupić się na Dziewczynie z tatuażem. Ostatecznie Black Hole mogliśmy zobaczyć na wielkim ekranie w… Ewolucji planety małp, gdzie stanowiło dar dla małpiego nauczyciela Maurice’a od Alexandra (Kodi Smit-McPhee).
Ósma czara
Kolejna pozycja niezależna, ale tym razem wprost znad Wisły. Jej autorem jest Krzysztof “Prosiak” Owedyk, który od początku lat 90. raczył dopiero wyrabiającą się w Polsce komiksową publikę doskonałym zinem Prosiacek, na łamach którego bez zważania na polityczną poprawność i panujące w społeczeństwie nastroje wyśmiewał polską rzeczywistość. W późniejszych latach zasłynął też świetnym punkowym thrillerem Ratboy o anarchistycznym pół-człowieku, pół-szczurze, a także kilkoma innymi tytułami, lecz wyraźnie na ich tle wybija się Ósma czara.
Wydany pierwotnie w 1994 roku one-shot liczył zaledwie 88 stron, ale starzy komiksowi wyjadacze bardzo często to właśnie ten tytuł uznają za najlepszy polski komiks tamtej dekady. Nie brak tu cierpkiego humoru i tyleż trafnych, co nieprzyjemnych wniosków na temat ludzkiej natury i egzystencji. W tym przypadku jest to o tyle ciekawe, że akcja Ósmej czary toczy się po końcu świata. I nie mam tu na myśli postapokalipsy w rozumieniu kina science fiction, a wypełnienie zapisanego w Piśmie Świętym proroctwa – problem w tym, że Bóg nie sprostał zadaniu i nie zakończył sporu między dobrem a złem ostatecznie, pozostawiając przy życiu garstkę niedobitków. I tak oto zaczyna się romantyczno-bluźniercza eskapada Owedyka, który nie waha się pytać o boskie jestestwo i podważać jego rzeczywistej władzy. Zdecydowanie nie jest to pozycja do nakręcenia pod rządami miłościwie nam panujących, ani zapewne żadnej innej opcji politycznej w tym kraju, ale kto wie, może kiedyś?
To o tyle smutne, że obrazoburcze wizje Prosiaka są w swej graficznej formie niezwykle filmowym przeżyciem, które aż prosi się o przelanie z papieru na taśmę (albo kartę pamięci, ale wiecie o co chodzi).
Kryminały Briana Michaela Bendisa (Jinx, A.K.A. Goldfish, Torso)
Żeby nie iść w totalny underground, z miłą chęcią przywołam także Briana Michaela Bendisa, który ma w swym portfolio zarówno tytuły niszowe, publikowane w latach 90. przez niezależnych wydawców, jak i kilkunastoletnią współpracę z Marvelem przy jego najważniejszych komiksach (m. in. Avengers, X-Men, Strażnicy Galaktyki, Spider-Man, Daredevil). Jest on także twórcą Jessiki Jones – i właśnie tym tropem zmierzam.
Zanim błyskotliwa pani detektyw zdobyła serca użytkowników Netflixa, Bendis wykreował na łamach komiksu cały jej żywot – to jednak nic w porównaniu z jego kryminałami wydawanymi w ostatniej dekadzie XX wieku. Po całkiem nieźle przyjętym thrillerze szpiegowskim Fire, artysta z Cleveland na ładnych kilka lat został wessany przez klimaty noir. Pierwszym z nich jest rozgrywające się w rodzinnym mieście Bendisa A.K.A. Goldfish, którego główny bohater – David Gold, znany oszust – próbuje odzyskać syna. Na jego drodze staje jednak lokalna szycha przestępczego światka, pod której kontrolą są miejscowe przybytki rozkoszy dla typów spod ciemnej gwiazdy. Prequelem tej historii jest wyraźnie nawiązująca do Dobrego, złego i brzydkiego Sergia Leone seria Jinx, w której główną bohaterką jest partnerka Golda, parająca się zawodem łowcy głów – razem Jinx i A.K.A. Goldfish tworzą materiał na doskonały scenariusz dla filmu neo-noir.
Najdoskonalszym z kryminałów Bendisa jest jednak Torso – i to właśnie on ma przed sobą najbliższą drogę na wielki ekran. Artysta ponownie zabiera nas w swoje rodzinne strony, tym razem jednak bazując na prawdziwych wydarzeniach. Pozbawione głów i genitaliów tułowia były znakiem rozpoznawczym mordercy grasującego po Cleveland w latach 30. ubiegłego wieku, a w pościg za nim wyruszył znany chicagowski agent federalny Eliot Ness. I ponownie reżyserię bazującego na mrocznym komiksie filmu chciano zlecić Davidowi Fincherowi; następnie mówiło się o Davidzie Lowerym (A Ghost Story), ale i jego zakusy zostały zahamowane. Wiele jednak wskazuje na to, że po nieudanym romansie z Miramaxem Torso może zostać z ekranizowane przez Paramount Pictures. W ubiegłym roku “Deadline” dotarło do informacji, jakoby pracę nad scenariuszem zlecono Brianowi Helgelandowi (Tajemnice Los Angeles, Rzeka tajemnic), a do roli reżysera przymierzany był Paul Greengrass (Ultimatum Bourne’a, Kapitan Phillips). Czas pokaże, czy nie będzie to kolejna ślepa uliczka.
Co ciekawe, historia powstania tych trzech komiksów stała się kanwą dla osobnej serii – Fortune and Glory – gdzie Bendis opisuje swoją mozolną wspinaczkę po szczeblach kariery oraz hollywoodzkie aspiracje, które rozbiły się o panujące wśród filmowej śmietanki towarzyskiej metody i kulturę biznesową. W latach 90. scenariusze do A.K.A. Goldfish, Jinx i Torso nie zdołały ułatwić mu filmowej kariery, ale kto wie, może niebawem uda się je zekranizować?
Czasem
Na koniec raczej smaczek niż rzeczywisty materiał na film (no chyba, że krótkometrażówkę). Wyjątkowo chciałbym też, by w tym przypadku zachowana została rysunkowa kreska, a w miarę możliwości by była ona jak najbliższa stylowi Marcina Podolca. Młody polski rysownik coraz śmielej poczyna sobie w świecie komiksowym (ale nie tylko), a Czasem – efekt jego współpracy z Grzegorzem Januszem, starym wygą polskich powieści graficznych – wprost urzeka swą zwięzłą i treściwą formułą. Janusz jest jednym z bardziej rozpoznawalnych artystów komiksowych w naszym kraju, a jego dwuczęściowe Przebiegłe dochodzenie Ottona i Watsona zyskało także międzynarodowe uznanie, ale osobiście to właśnie do wydanego w 2011 roku Czasem mam największym sentyment.
Zaprezentowana w zaledwie 72-stronicowym komiksie historia może zdawać się banalna, ale jest w niej tyle nieoczywistej refleksji i życiowego humoru, że trudno nie zastanowić się, co tak właściwie zrobilibyśmy, będąc na miejscu głównego bohatera. Ten zaś odkrył w willi, do której przeprowadził się z żoną, niesamowite miejsce, pozornie będące spełnieniem marzeń – nie tylko jego, ale zapewne każdego przeciętnego człowieka. W życiu nie ma jednak niczego, co nie szkodziłoby w nadmiarze. Co jednak najciekawsze, dla Grzegorza Janusza największą inspiracją były w tym przypadku kultowe tytuły literackie opowiadające o… bezludnych wyspach. Przewrotnie.