GILLIAMESQUE. PRZEDPOŚMIERTNA AUTOBIOGRAFIA. Recenzja książki
Terry Gilliam to twórca, którego nazwisko stało się symbolem determinacji. Jego filmy powstają latami, jakby na przekór zdrowemu rozsądkowi i na złość całemu światu. Przygody barona Munchausena były finansową klapą jeszcze przed zakończeniem zdjęć. Podczas kręcenia Parnassusa zmarł aktor grający jedną z głównych ról. A Człowiek, który zabił Don Kichota był tak pechowym projektem, że łatwiej było nakręcić film dokumentalny o nierobieniu go niż faktycznie go skończyć (tak powstał Zagubiony w La Manczy). Ostatecznie przygody błędnego rycerza trafiły na kinowy ekran po ponad dwudziestu latach starań. Mniej więcej w tym samym czasie ukazała się polska edycja książki Gilliamesque. Przedpośmiertna autobiografia, która też była przekładana i ostatecznie trafiła do księgarni trzy lata po światowej premierze nakładem Wydawnictwa Planeta.
Na pierwszy rzut oka widać, że to nie jest zwykła autobiografia. To książka pełna ciekawostek, a obraz i słowo – podobnie jak w dorobku artystycznym Gilliama – wzajemnie się w niej uzupełniają. Prawie każda strona zawiera dodatki graficzne. Raz jest to satyryczny rysunek, raz archiwalne zdjęcie, raz plakat. Często są też kolaże, tak charakterystyczne dla tego twórcy, zwłaszcza z czasów jego pracy w grupie Monty Pythona. Ale to nie są zwykłe ilustracje, raczej formalne dopowiedzenie tego, czym zajmował się Terry Gilliam na danym etapie swojej kariery – lub przedtem, jeszcze jako nastolatek. Wszystko jest podane w przystępny sposób, nawet dla kogoś, kto jeszcze nie jest miłośnikiem twórczości Gilliama. Każda ilustracja jest opisana nieco drobniejszym drukiem na marginesie, jakby autor w ostatniej chwili chciał dodać jeszcze kilka zdań. Czytanie tych przypisów na uboczu treści książki kojarzy się trochę z przeglądaniem uzupełnianego po latach dziennika. Dzięki temu lektura Gilliamesque. Przedpośmiertnej autobiografii przypomina trochę czytanie listów od znajomego lub wspólne przeglądanie pamiątek.
Książka jest podzielona na piętnaście rozdziałów, z czego mniej więcej połowa streszcza wspomnienia z dzieciństwa, okres dorastania i pierwsze etapy kariery. Zarówno opisy, jak i dołączone zdjęcia i rysunki jasno pokazują, w jakim kierunku podążały myśli młodego Gilliama. Jego niewypaczona przez telewizję fantazja znajdowała ujście w rysowaniu (zazwyczaj kosmitów), robieniu magicznych sztuczek (często nieudanych), co z czasem skumulowało się w studiowaniu wzdłuż i wszerz książki o animacji poklatkowej. Potem przyszła fascynacja Disneyem, dorywcza praca w cyrku objazdowym i samodzielne próby z charakteryzacją. Następnie rysunki ewoluowały w słynne dziś kolaże, które udoskonalał na łamach mniej lub bardziej prestiżowych magazynów satyrycznych, projektując czołówki programów telewizyjnych, a od czasu do czasu także plakatów. Widać wyraźnie, że wszystkie te zainteresowania i zdolności plastyczne, kształtujące pierwszą połowę książki, w pełni wybrzmiewają w kolejnych rozdziałach, gdzie Gilliam pisze o swojej karierze po obu stronach kamery.
Wtedy świat na większą skalę poznał jego specyficzne poczucie humoru. Dobrym przykładem jest tu wspomniana przez samego Gilliama anegdota związana z premierą Żywotu Briana:
„Kiedy wszedł do kin i wywołał tyle zamieszania, byłem w siódmym niebie. To, że katolicy, protestanci i żydzi maszerowali ramię w ramię, protestując przeciwko świętokradczemu traktowaniu ważnych motywów religijnych, było wisienką na torcie. Wiele potrzeba, żeby zbliżyć do siebie tych ludzi, a my dokonaliśmy tego w bardzo prosty sposób – obrażając ich wszystkich za jednym zamachem”. Podobnych wspomnień w książce jest mnóstwo, a dzięki fantastycznemu tłumaczeniu Adama Czarnieckiego w tekście zachował się specyficzny humor autora, który po latach w boju wciąż jest ostry jak brzytwa. Czuć to zwłaszcza w tych fragmentach, gdzie opisuje walkę o swoje kolejne filmy i stopniowe wycinanie sobie drogi do samodzielnej kariery.
Podobne wpisy
Gilliam był jedynym Amerykaninem w brytyjskiej do szpiku kości grupie Monty Pythonów, gdzie długo musiał zadowalać się robieniem w studiu wycinankowych animacji, czołówki etc, ewentualnie epizodami – jak rola rycerza z gumowym kurczakiem. Wtedy był najmniej eksponowanym członkiem ekipy. Jednak z perspektywy czasu Monty Python okazał się zaledwie przygrywką do samodzielnej kariery Gilliama, który jako jedyny z grupy stał się rozpoznawalny jako autor z wizją i obsesjami, które od kilkudziesięciu lat przenosi na ekran. Od pierwszego samodzielnego debiutu – Jabberwocky’ego – zmagał się z producentami i wytwórniami, czego najlepszym przykładem była trwająca ponad dwie dekady produkcja najnowszego filmu Gilliama: Człowieka, który zabił Don Kichota.
Dzięki staraniom wydawnictwa Planeta i przekładowi Adama Czarnieckiego Gilliamesque. Przedpośmiertna autobiografia trafiła pod polskie strzechy. Eleganckie wydanie książki w środku przypomina gabinet osobliwości, gdzie na każdej stronie można spotkać jakąś niespodziankę, groteskowego potwora, karykaturę lub rzadkie zdjęcie. To esencja błyskotliwego humoru, heroicznego uporu i wszechstronnego talentu Terry’ego Gilliama.