Książka a film #12 – HOBBIT
Wydane w 1937 roku Hobbit, czyli tam i z powrotem to najzwyklejsza w świecie bajka. Jej głównymi odbiorcami były przecież dzieci pisarza, a wielokrotnie opowiadane im wieczorami historyjki postanowił on spisać w formie lekkiej i dość przyjemnej powieści. Co ciekawe, krytycznie nastawionych “ortodoksów” nie sposób jest na pierwszy rzut oka odróżnić od osób, które włączają się w tę dyskusję jedynie po to, by narobić szumu. Nie jest nawet ważne, czy w ogóle czytały Hobbita – mamy XXI wiek, od czego są fora internetowe? Spójrzmy więc na fakty.
234 strony (tyle liczy mój egzemplarz – tłum. Maria Skibniewska, Iskry, wydanie IV, Warszawa 1991) to bardzo mało. Złośliwi twierdzą nawet, że ich przeczytanie trwałoby krócej niż obejrzenie wszystkich części filmowej adaptacji. Pytanie tylko, kiedy ostatnio je czytaliście? Wiele osób pamięta tę książkę, bo kiedyś sięgnęło po nią na fali popularności Władcy pierścieni; bo była to lektura szkolna; czy w końcu zrobili to z miłości do fantasy, ale jakoś potem nie nadarzyła się okazja, by powrócić do lektury. No bo w sumie po co? Nie chcę rzucać obrazoburczymi tezami, nie twierdzę, że Hobbit, czyli tam i z powrotem to słaba powieść – swego czasu była ona bardzo innowacyjna. Nikt mi jednak nie wmówi, że na tle późniejszych publikacji Tolkiena, opowiastka o Bilbo Bagginsie i krasnoludzkiej drużynie zmierzającej do Ereboru jest równie wybitna. Nie jest i nigdy nie miała być.
Tolkien świadomie zdecydował się na taką, a nie inną formę, stosując całą masę uproszczeń. Sposób prowadzenia przez niego narracji niewiele odbiega od autentycznej wizji kochającego ojca, który wieczorem przykrywa swoje pociechy kołderką, daje całusa w czółko i zaczyna opowiadać historyjki, które z jednej strony muszą być lekkie i przyjemne, z drugiej zaś potrzebują na tyle ekscytującej treści, by dzieciaczki nie zaczęły marudzić. Nie ma więc mowy o rozbudowanych opisach, o przydługich dialogach, o skomplikowanych mechanizmach, które przecież istnieją w relacjach międzyludzkich, ale kilku-, kilkunastoletnie dzieci nie muszą przecież jeszcze ich analizować. Patrząc na Hobbita w ten sposób, trzeba uznać, że jako pełnoprawna opowieść liczyłby on przynajmniej trzy razy więcej stron. Te strony zresztą gdzieś wśród pozostawionej przez pisarza spuścizny funkcjonują. Czy to na kartach Silmarillionu, czy w Niedokończonych opowieściach bądź we fragmentach znacznie bardziej rozbudowanego Władcy Pierścieni, czy wreszcie wśród notatek Tolkiena, które także posłużyły ekipie Jacksona przy rozbudowie przedstawionego w filmie świata.
Oczywiście film ma swoje braki. Nowozelandzki reżyser miał tego świadomość, podobno opóźniał produkcję, jak tylko mógł, twierdząc, że scenariusz nie jest jeszcze skończony. Zwłaszcza fragmenty Guillermo del Toro były podobno mocno niedopracowane, jednak wytwórnia ponaglała. Te spięcia między producentami a reżyserem w jakimś stopniu odbiły się na ostatecznym wydźwięku hobbitowej trylogii, której daleko do Władcy Pierścieni. Są to jednak kwestie bardziej techniczne, jak choćby nagrywanie większości scen na greenscreenie, nie zaś w terenie, jak miało to miejsce przy poprzedniej superprodukcji. To jednak kwestie, które nie mają związku z głównym tematem, czyli różnicami między książką a filmem. Skupmy się więc na scenariuszu.
Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens, którzy od lat współpracują razem jako scenarzyści i producenci reżyserowanych przez Nowozelandczyka filmów, na potrzeby zaadaptowania Hobbita, czyli tam i z powrotem połączyli siły z nie mniej uznanym w środowisku filmowym Guillermo del Toro. Było to spowodowane wieloma czynnikami, poczynając od pośpieszającego twórców studia, poprzez potrzebę umocnienia pozycji budzącego kontrowersje przedsięwzięcia za sprawą kolejnego głośnego nazwiska, a na świeżym spojrzeniu osoby z zewnątrz ekipy JWB kończąc. Współpraca nie układała się wzorowo, a zdaniem reżysera jego wkład w scenariusz odstawał od reszty, ale efekt końcowy – moim zdaniem – zasługuje na uznanie. Jasne, w wielu miejscach ich zagrania są zupełnie niezrozumiałe, ale nie zmienia to faktu, że dość sprawnie poradzili sobie zwłaszcza z przełożeniem na język filmowy całej Tolkienowskiej otoczki, czyli motywów z innych tytułów, które wzbogacały treść z bajkowego Hobbita.