Książka a film #12 – HOBBIT
W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; było to nora hobbita, a to znaczy: nora z wygodami.
Tymi słowami John Ronald Reuel Tolkien rozpoczyna wydaną 21 września 1937 roku książkę Hobbit, czyli tam i z powrotem. Ich parafrazę, nieco skróconą i przetłumaczoną w bardziej współczesnym tonie, słyszymy także na początku filmowej podróży Bilba Bagginsa w adaptacji Petera Jacksona, jednak wcześniej przez dziesięć minut Nowozelandczyk serwuje nam solidne wprowadzenie w tę, zdawałoby się, prostą historię. Tego typu nawiązań, które niby wyjęte są wprost z książki, ale coś w nich nie gra, moglibyśmy wymienić naprawdę wiele. Nie w tym jednak rzecz, by wypunktować najdrobniejsze nieścisłości, a raczej zrozumieć, dlaczego spora część fanów Tolkienowskiego świata zupełnie nie kupiła trylogii Jacksona.
O tym, że Peter Jackson przeniesie na wielki ekran pierwszą z toczących się w Śródziemiu historii, jaka oficjalnie została opublikowana przez Tolkiena, plotkowało się od początku XXI wieku. Wówczas dość niespodziewanie znany z takich produkcji jak Martwica mózgu czy Przerażacze Nowozelandczyk otrzymał szansę na powołanie do życia projektu zupełnie innego kalibru, a – co ważniejsze – sztuka ta udała mu się do tego stopnia, że dziś filmowy Władca pierścieni stanowi niedościgniony wzór dla fantasy, podobnie jak ma to miejsce w przypadku materiału książkowego. Po początkowej niepewności fani prozy Tolkiena obdarzyli więc Jacksona wielką miłością i, co dość naturalne, gdy w 2003 roku do kin trafił Powrót króla, wszyscy już powoli wybiegali myślami naprzód, wyczekując dziejącego się sześćdziesiąt lat wcześniej Hobbita. Wówczas padły nawet pierwsze deklaracje, które okazały się jednak primaaprilisowym żartem. Reżyser na niemal dekadę opuścił Śródziemie, w międzyczasie nakręcił King Konga oraz Nostalgię anioła, a gdy w końcu był gotowy, by na srebrny ekran zaadaptować rzeczony prequel, wśród fanów znów wezbrały wątpliwości, podobnie jak w roku 2001.
Podobne wpisy
Już pierwsze informacje na temat tego, że filmowy Hobbit ma składać się z dwóch części, wywołały niemałe poruszenie. Ta licząca około dwustu trzydziestu stron powieść objętościowo stanowi przecież jakieś 15% Władcy pierścieni, tymczasem na wielkim ekranie potrwa raptem dwie godziny krócej? Te wątpliwości nasiliły się zresztą wraz z postępem prac, gdy okazało się, że dwie części to jednak za mało. Jak wiadomo, ostatecznie przygody Bilba Bagginsa obserwowaliśmy równie długo, co podróż Froda do Mordoru. Jako że produkcja przebiegała elastycznie, a wszystko zmieniało się wraz rozwojem sytuacji na planie i w biurach zajmowanych przez producentów, fani mieli spore pole do popisu. Nie wyobrażając sobie tak olbrzymiego rozciągnięcia Tolkienowskiej opowiastki dla dzieci, spekulowano nad wyczerpaniem tematu, a następnie dorzuceniem czegoś na zasadzie łącznika pomiędzy Hobbitem a Władcą pierścieni. Żadna z tych rzeczy nie miała jednak miejsca.
W tym momencie warto sklasyfikować fanów. Można ich bowiem podzielić na kilka generalnych postaw, które zresztą funkcjonują po dziś dzień, mimo że od premiery ostatniej części minęły już niemal trzy lata. Otóż część osób to fani po prostu zakochani w Śródziemiu, którzy są w stanie przymknąć oko na nieścisłości, byle tylko jak najwięcej czasu móc spędzić w wykreowanym przez Tolkiena uniwersum – postawa pozytywna; część neutralna potrafi wskazać niedociągnięcia Jacksonowskich adaptacji, mając jednak na uwadze całą masę istotnych szczegółów, jak choćby różnice stylistyczne miedzy powieściami brytyjskiego pisarza, odwrotna względem filmowych wersji chronologia ich powstawania czy wreszcie ogrom materiałów, jakie powiązane są z tym światem, a nie mogły znaleźć się w Hobbicie, bo najzwyczajniej w świecie w roku 1937 jeszcze nie istniały. Ostatnią z grup stanowią natomiast osoby ortodoksyjnie podchodzące do spuścizny swego ukochanego pisarza, które nie są w stanie lub nie chcą pojąć różnic między językiem filmu a językiem literackim i nie dociera do nich, że gdyby naprawdę chciano przenieść Hobbita na srebrny ekran w stuprocentowej zgodzie z oryginałem, niestety byłoby to dzieło dość miałkie. Bo czym tak naprawdę jest Hobbit, czyli tam i z powrotem?