KOSZMARNE FILMY, które POWINIENEŚ ZOBACZYĆ chociaż raz
Nieśmiertelny II (1991)
Jeden z najbardziej bezczelnych skoków na kasę w dziejach kinematografii. Po ogromnym sukcesie Nieśmiertelnego I na VHS (bo w kinach nie zwróciły się nawet koszty produkcji) producenci postanowili nakręcić sequel, zatrudniając ponownie do roli mentora głównego bohatera Seana Connery’ego. Tylko co zrobić, kiedy pierwsza część stanowiła zamkniętą, skończoną całość? Ano wyrzucić do kosza cały koncept stojący za częścią pierwszą, stworzyć go od nowa i dodać prolog dziejący się w kosmosie. W dodatku wskutek chaotycznego montażu absurd goni absurd i całość niezbyt trzyma się kupy do tego stopnia, że sam reżyser nie był w stanie obejrzeć filmu do końca podczas premierowego pokazu. Jednak, jeśli podejść do seansu na totalnym luzie i zapomnieć, że coś takiego jak Nieśmiertelny I kiedykolwiek istniało, projekcja jego reboota/sequela (niepotrzebne skreślić) może dostarczyć niezłej zabawy. Warto zwłaszcza sięgnąć po wersję reżyserską, która jest jednak sporo lepsza (co nie znaczy, że dobra) od pierwotnej.
Barbarzyńcy (1987)
Podobne wpisy
Jak się okazuje, produkcja jest podobno kultowa w niektórych kręgach, ale w jakich – tak naprawdę do końca nie wiadomo. Trudno tu mówić o scenariuszu – film chyba sam do końca nie wie, co się w nim tak naprawdę dzieje, a twórcy mają cichą nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży i koniec końców bohaterowie pokonają złego watażkę. W rolach głównych wystąpili porozumiewający się wyłącznie nieartykułowanym rykiem barbarzyńscy bracia. To, że nie otrzymali Złotej Maliny, do której byli nominowani, należy nazwać największym nieporozumieniem w dziejach tej nagrody. Właściwie już to powinno posłużyć wam za zachętę do obejrzenia tego filmu. Okazuje się, że sama intryga jest nadzwyczaj pokrętna, a już na samym początku filmu zaczynamy kibicować siłom zła, które chyba też jednak do końca nie wiedzą, co robić. Jak mówi znane powiedzenie, co się raz zobaczyło, nie da się już odzobaczyć. Są więc wilkołaki, smoki i inne dziwactwa.
The Room (2003)
Czy The Room jest najgorszym filmem świata? Trudno powiedzieć. Ale z pewnością jest najgorszym filmem, w którym nie występują: czterogłowe rekiny, statki kosmiczne zrobione z zastawy stołowej ani ugandyjscy supergliniarze po dwugodzinnym kursie karate. Początkowo całkowicie zlekceważony przez mainstream (film nie był nawet nominowany do Złotej Maliny), kilka lat po swojej premierze stał się obiektem swoistego kultu. W 2017 roku ta niezwykła opowieść o przyjaźni i podłości ludzkiej, jakiej nikt wcześniej nie nakręcił i jeszcze długo (miejmy nadzieję) nie nakręci, doczekała się nawet „hołdu” od samego Jamesa Franco w filmie Disaster Artist. The Room obejrzeć trzeba, choć nie jest to dzieło łatwe w odbiorze, bo mocno awangardowe. Film naszego domniemanego rodaka Tommy’ego Wiseau idzie pod prąd w obszarze wszystkich skostniałych zasad, których, nie wiedzieć czemu, tak bardzo uczepili się filmowcy. Dotyczy to scenariusza (który według tych zasad powinien się trzymać kupy), aktorstwa (które powinno wyrażać jakieś emocje), reżyserii (którą powinny się zajmować osoby mające choć minimalne pojęcie o filmach) czy logiki (jakaś jednak powinna być). The Room łamie te reguły z dziecinną łatwością, jaka musi budzić podziw Picassa, Jamesa Joyce’a czy Davida Lyncha, których walka ze skostniałymi schematami kosztowała masę potu, łez i krwi. Jeśli chcielibyście wiedzieć, jak wyglądałoby kino autorskie, gdyby pierwszym filmem w dziejach nie było Wyjście z fabryki braci Lumière, ale Botoks Patryka Vegi, The Room jest “lekturą” absolutnie obowiązkową.
Bloodrayne (2005)
Trudno było mi wybrać jeden z filmów mistrza kina klasy Z Uwego Bolla, dlatego postanowiłam się skupić na produkcji, której udało się zebrać plejadę gwiazd, w tym Bena Kingsleya. Zapytałam o to reżysera na Twitterze. Odpowiedział, że aktor wystąpił w jego dziele, bo chciał zagrać wampira. Można jednak być pewnym, że po tym filmie Kingsleyowi odechciało się takich pomysłów. Fabuła na podstawie tytułowej gry komputerowej nie wydaje się przesadnie wysublimowana, a sama produkcja nie spada poniżej poziomu słabego kina klasy C, ale Uwe Boll nie bez powodu zasłużył sobie na tytuł najgorszego żyjącego reżysera na świecie. Nie można również zapominać o fatalnych kostiumach, dialogach czy choreografii. Dla fana bardzo złego kina jest to jednak bez wątpienia nie lada gratka. Aktorsko dość nijako, choć w filmie występują naprawdę wielkie nazwiska, które nie raz udowodniły, że posiadają talent aktorski. Bez wątpienia warto ten obraz zobaczyć, choćby po to, żeby przekonać się, jakiego dna mogą sięgnąć: Ben Kingsley, Michael Madsen, Michelle Rodriguez, Geraldine Chaplin, Udo Kier czy Billy Zane.
Tucker i Dale kontra Zło (Porąbani) (2010)
Rok 2010 przyniósł perełkę, która na wszelkie możliwe sposoby naśmiewa się z klasycznych już slasherowych motywów. Moim zdaniem mamy do czynienia z jednym z prawdopodobnie najlepszych przedstawicieli horrorokomedii, w której krew leje się hektolitrami, a Alan Tudyk po raz kolejny udowadnia, że jest z niego najbardziej uroczy „villain” ever. Oczywiście twórcy są w pełni zgodni co do tego, jakie dzieło chcieli zaserwować widzom, dlatego mamy do czynienia z jednym z lepszych postmodernistycznych filmów klasy B, który praktycznie w każdym momencie jest w pełni świadomy tego, czym finalnie ma być i czym tak naprawdę jest. To bez wątpienia świetna rozrywka na tak wielu poziomach, że jeden seans nie wystarczy, a warto ten film obejrzeć chociażby dla bezbłędnych wręcz i jakże niezamierzonych scen gore.