Kobiety w filmach rozmawiają TYLKO O FACETACH. Jak wygląda równość płci w kinie?
Wszystko zaczęło się od komiksu. W 1986 roku amerykańska rysowniczka Alison Bechdel stworzyła serię obrazkowych historyjek o tytule Dykes To Watch Out For (słowo “dyke” to wulgarne, obraźliwe określenie na “lesbijkę”, zatem w wolnym tłumaczeniu tytuł brzmiałby Lesby, na które trzeba uważać), która była publikowana aż do 2003 roku. To właśnie ten komiks przyniósł Alison Bechdel rozpoznawalność, w badaniach filmoznawczych stworzył nową metodologię, a kinowym widzom zwróciła uwagę na fakt, nad którym nikt się nie zastanawiał. W komiksie Bechdel dwie dziewczyny wybierają się do kina, a jedna z nich tłumaczy drugiej, że chodzi tylko na filmy, które spełniają trzy, proste kryteria: występują w nim dwie, nazwane kobiece bohaterki (1), które rozmawiają ze sobą (2) o czymś innym niż mężczyzna (3). Wyjaśnia, że ostatnio udało jej się zobaczyć jedną z części Obcego, gdzie bohaterki rozmawiają o potworze. Kiedy milczące i zamyślone docierają do kina, w którym grają tylko film o tytule Godzilla kontra Rambo, decydują się wrócić do domu.
Ten prosty i niezwykle trafny komiks dał podwaliny pod skonstruowanie testu Bechdel, a raczej testu Bechdel-Wallace – autorka komiksów inspirację przypisała swojej przyjaciółce Liz Wallace. Test oparty na trzech kryteriach zaczerpniętych z komiksu bada aktywność kobiet oraz nierówności w reprezentacji płci w tekstach kultury. Dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku test zyskał uwagę filmowych krytyków i zaczął być wykorzystywany w ocenie filmów. Obecnie test Bechdel-Wallace wykorzystuje się w badaniach literackich, filmoznawczych, groznawczych i teatralnych. W 2018 roku hasło zostało wpisane do słownika oksfordzkiego, a niektóre kina i telewizje w Szwecji wykorzystują test do ratingu filmów. Eurimages, fundusz filmowy wspierający kino europejskie administrowany przez Radę Europy, stosuje go do oceny filmowych projektów.
Trzeba było komiksu i wielu lat, żeby krytycy i widzowie zaczęli zwracać uwagę na to, że przemysł wart miliardy dolarów robi filmy tylko o i dla połowy ludzkości (pomijam fakt, że przemysł ten wyklucza także inne mniejszości – homoseksualistów, transseksualistów, mniejszości etniczne, osoby innego koloru skóry niż biały). Nie jest to znowu takie zaskakujące, biorąc pod uwagę, że ogromną część przemysłu filmowego stanowili i wciąż stanowią mężczyźni – twórczość zawsze odnosi się w jakimś stopniu do własnych doświadczeń. Ciężko być facetem i robić filmy o stricte kobiecych doświadczeniach (i na odwrót). Są twórcy, którym w ciekawy sposób to się udaje, częściej jednak kobiece postaci w filmach, ich przeżycia i dialogi są pełne płciowych stereotypów i nijak mają się do rzeczywistości. Dla facetów może być to zupełnie niezauważalne, dla kobiet – irytujące i budzące poczucie niesprawiedliwości.
Tak, wiem, że wielu z was (dziwnym przypadkiem będą to prawie wyłącznie biali, heteroseksualni faceci) zakrzyknie, że to obrzydliwa, lewacka poprawność polityczna, od której rzygać wam się chce. Filmy oglądamy przecież wszyscy, niezależnie od płci, koloru skóry, orientacji seksualnej czy narodowości. Skoro świat jest tak bogaty i różnorodny, dlaczego kino tego nie odzwierciedla? Czy nie czulibyście się zirytowani, gdyby każdy przedstawiciel waszej płci na ekranie był tylko zlepkiem stereotypów, nie mającym wiele wspólnego z rzeczywistością lub nieosiągalnym, wyimaginowanym ideałem? A co, gdyby mężczyźni w filmach byli tylko mało interesującym dodatkiem do partnerującej mu na ekranie superwoman o ciekawym życiu, osobowości i ambicjach? Pewnie żyłka by wam pękła, dlatego walczmy o inkluzywność w kinie i w życiu. Zapewniam was, że wam, białym, heteroseksualnym facetom, niczego nie ubędzie, jeśli podzielicie się z resztą świata miejscem na srebrnym ekranie.
Tę oczywistą nierówność płciową w kinie mierzy właśnie test Bechdel (pamiętać trzeba, że to nie jest narzędzie do oceny jakości filmu). To frustrujące, że ogromna liczba filmów nie zdaje tego prostego testu, którego kryteria są przecież tak niskie i niewymagające, jak tylko się da. Jak trudne może być napisanie scenariusza, w którym dwie kobiece bohaterki posiadające imiona rozmawiają ze sobą (wystarczy przecież tylko kilka zdań) o czymś innym niż mężczyzna? No dajcie spokój, przecież to śmiesznie proste.
Mimo to spora część klasycznych filmów i uznanych dzieł ważnych twórców nie zdaje testu Bechdel. Nie uwzględniam tutaj filmów, w których brak kobiet na ekranie wynika z pierwowzoru książkowego (na przykład 100% męska obsada Władcy much, 1963) lub jest wymuszony dokładnością historyczną (niektóre filmy wojenne czy kostiumowe, np. brak kobiet na statku w Panu i władcy: Na krańcu świata z 2003 łatwo uzasadnić ogólnym brakiem kobiet-żeglarek w XVIII wieku). Dopuszczam jednak ekranizacje książek, w których interakcje między kobietami nie są przedstawiane na ekranie (to przypadek np. Harry’ego Pottera, ale o tym później). Są jednak filmy, w których postaci kobiece, choć obecne, nie mają większego pola do popisu. Testu Bechdel nie zdaje chociażby Toy Story (1995), Siedem (1995), Gladiator (2000), Slumdog. Milioner z ulicy (2009), The Social Network (2010). Kobiety w tych filmach są kreowane na zasadzie relacji łączących ich z mężczyznami, głównymi bohaterami. Są więc głównie kochankami, żonami, matkami, siostrami, córkami, sidekickami wspierającymi fabułę opierającą się na męskiej narracji i punkcie widzenia. To zazwyczaj mało ciekawe postaci – brak im tożsamości, własnych celów i zainteresowań. Ich funkcja, tak jak na przykład w większości filmów z serii o Jamesie Bondzie (choć i on oparty jest na książkach Iana Fleminga, co tylko udowadnia, że brak kobiet w tekstach kultury to problem wykraczający poza kino), to często niestety funkcja czysto dekoracyjna, a często nie mająca zupełnie żadnego wpływu na fabułę. Nadmierna seksualizacja, pornografia przemocy, seksizm, marginalizacja to główne problemy przemysłu filmowego związane z tworzeniem bohaterek kobiecych.