Jeżeli lubisz ambitne kino, wysublimowaną i wciągającą fabułę, dobrą grę znanych aktorów… to źle trafiłeś. Tutaj nie znajdziesz nic z tych rzeczy. Do widzenia i życzę miłego dalszego zwiedzania internetu. W tym miejscu jest tylko naprawę złe kino. Zadbam też o to, by towarzyszyły im także te produkcje nieznane szerszej publiczności, zapomniane i pokryte kurzem na celuloidowych kliszach. Dla każdego coś niemiłego.
Cykl prowadzimy we współpracy z ruchome-obrazki.blogspot.com
Drużyna B
Ok, trzeba było chwilę poczekać na kolejną odsłonę „Kina w złym guście”, więc dzisiejszy odcinek zaczniemy od mocnego uderzenia, a właściwie kopniaka, pięciu kopniaków. „Command 5” to amerykańska produkcja z 1985 roku, której w żadnym razie nie powinniście doszukiwać się podobieństw z bardziej znanym „Commando”. Chociaż oba tytuły powstały w tym samym czasie, w jednym zobaczycie samozwańczego mściciela-kulturystę z austriackim akcentem, a w drugim prawdopodobnie najgorszy oddział do zwalczania przestępczości, jaki kiedykolwiek pojawił się na ekranie. Specjalnie nie używam określenia „dużym ekranie”, gdyż „Command 5” to produkcja telewizyjna, która zapewne miała być pilotem do całej serii. Tym bardziej zaskakuje tragiczność tego widowiska. Nie oszukujmy się jednak, jest źle, tak bardzo wspaniale źle, że nie mogło zabraknąć tej pozycji w naszej galerii „Kina w złym guście”.
Już od pierwszych chwil „Command 5” trudno nie zauważyć u twórców inspirowania się popularnym wtedy serialem „Drużyna A”. Tutaj również śledzimy przygody małej acz charyzmatycznej grupki bohaterów, która wypowiada wojnę zorganizowanej przestępczości. Człowiekiem stojącym na czele tego oddziału jest kapitan Blair Morgan (Stephen Parr). To żołnierz, któremu moim zdaniem, w żadnym wypadku nie powinno się powierzać pod dowództwo jakichkolwiek ludzi. Jego nieprzewidywalność dorównuje chyba tylko jego głupocie… i skuteczności? (osobiście typ jest dla mnie jak odbezpieczony granat – wiadomo, że wybuchnie i będzie dość efektywny, ale jakim kosztem?) Mimo to, jego brawura budzi respekt u dowódców z najwyższych stołków w Pentagonie, którzy decydują się na skorzystanie z usług Morgana (chociaż nawet po ich nietęgich minach widać, że to już naprawdę ostateczność). Punktem zwrotnym w fabule jest moment, w którym kapitan Morgan zostaje wezwany do kwatery głównej sił zbrojnych USA, gdzie otrzymuje od swoich zwierzchników przygotowaną listę najlepszych z tych najlepszych. Dzięki tak precyzyjnie wyselekcjonowanym kandydatom, ma on stworzyć pięcioosobowy dream-team do zadań specjalnych. Co jednak robi nasz As w rękawie? Od razu wypierdala sporządzoną listę do kosza, oznajmiając z uśmiechem na ustach, że sam wybierze swoją drużynę. No i wybiera – bandę największych debili z policji, jakich chyba tylko przez pomyłkę wzięto do służby (tak, nagle scenarzyści przeskakują z wojska na krawężników). Serio, nie przesadzam. Każdy z nich, to mieszanka niesubordynacji, frustracji i nieprzewidywalności, przez co nawet ludzie z jednostki trzymają się od nich z dala. Jeden np. ma jakieś niezrozumiałe ataki szału, kiedy tylko słyszy o przemocy wobec kobiet (ale co ciekawe, tylko tych młodych). Inny natomiast relaksuje się tylko wtedy, kiedy wysadza coś w powietrze. Żeby było ciekawiej, cała drużyna zostaje wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt i broń: futurystycznie wyglądający Van, motocykle, ładunki wybuchowe i karabiny maszynowe (Uzi, tak bardzo popularne w tamtych czasach). W tym przypadku powiedzenie „uzbrojeni i niebezpieczni” nabiera zupełnie nowego znaczenia. Jakby absurdu było mało, co chwila serwuje się tu dość czerstwe kawały, co najwyraźniej miało dopełnić obrazu pierwszorzędnej, telewizyjnej rozrywki. No i rzeczywiście, film bawi… ale chyba nie dokładnie tak jak zamierzono.
Jeżeli chodzi o przedstawianą tu historię, znowu nasuwa się na myśl porównanie do wspomnianej wcześniej „Drużyny A”: Podczas transportowania niebezpiecznych więźniów, dochodzi do próby ich odbicia przez grupę uzbrojonych i zdecydowanych na wszystko zbirów. W trakcie ucieczki przez wymiarem sprawiedliwości, dzika banda bierze za zakładnika całe miasto i tylko połączone siły „Command 5” są w stanie zaprowadzić tu porządek. Jako, że jestem fanem starych westernów, końcówka filmu przypadła mi do gustu najbardziej. Przez krótką chwilę bowiem ten prosty akcyjniak z lat 80. pokazał klasyczny pojedynek dobra ze złem, rodem z Dzikiego Zachodu. Nie zmienia to jednak faktu, że dotarcie do tego miejsca fabuły, porównałbym właśnie do męczącej podróży przez rozgrzaną prerię… bez wody w manierce.
Zwiastun:
Prehistoryczne fantasy
Niech was nie zwiedzie klimatyczny plakat, ten film nie znalazł się tu przypadkiem. Warto jednak zaznaczyć, że nie jest to też kompletnie złe kino, to kino… specyficznie złe. Nie zdziwi mnie więc, jeżeli dużej części z was przypadnie do gustu prezentowana tu konwencja. Ba! Podobno są też tacy, którzy uważają ten tytuł za kultowy. Mowa o „Yor, myśliwy z przyszłości” z 1983 roku, w reżyserii Antonio Margheriti (znanego również pod pseudonimem Anthony M. Dawson)…
Wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać.
Materiałem źródłowym do nakręcenia filmu był argentyński komiks „Henga, el cazador”. Jest to historia Yora (Reb Brown), prehistorycznego łowcy, który przypadkiem dowiaduje się, że tak naprawdę pochodzi z innego, znacznie nowocześniejszego świata przyszłości. Ścigany przez wrogie plemię, wyrusza w niebezpieczną podróż nie tylko po to, by ratować własne życie, ale by odnaleźć też swój prawdziwy dom. W wyprawie towarzyszy mu jego wybranka, Ka-Laa (Corinne Clery) oraz stary mędrzec (Luciano Pigozzi).
Po drodze czekać będzie ich masa przygód, m.in.: Walka z dzikimi plemionami, dinozaurami, robotami przyszłości i największym złoczyńcą epoki kamienia, Imperatorem. Brzmi ciekawie? Rzeczywiście jest, biorąc pod uwagę, że przedstawiany tu świat jest tak odrealniony i sztuczny jak to tylko możliwe. Reżyser Antonio Margheriti perfekcyjnie przeniósł (mam wrażenie, że nie do końca z premedytacją) całą komiksową infantylność z wczesnych lat 80. Nie sposób też nie zauważyć wzorowania się wcześniejszą o 3 lata produkcją sci-fi „Flash Gordon”. Już od pierwszych minut filmu, wraz z pojawieniem się na ekranie tytułu, w tle wybrzmiewa pogodna piosenka braci Guido & Maurizio De Angelis, w rytm której zza gór wyłania się uśmiechnięty blondyn, Yor.
Uwaga, może wpaść w ucho!
Cóż za wspaniała interpretacja życia w epoce kamienia, warto dodać, że to beztroskie kicanie po skałach z maczugą w ręku, było dla Reba Browna także jego pierwszymi krokami świecie show-biznesu… za swoją kreację otrzymał nominację do Złotej Maliny w kategorii „najgorszy debiut aktorski” w 1983 roku. Brawo! Godnymi uwagi są także i reszta występujących tu postaci. To co rzuca się od razu w oczy to, że pozytywni bohaterowie zawsze są czyści i ładni (oprócz tych starych, starość to starość: zmarszczki, garb, wystający brzuszek itp.). Ci źli natomiast to brudne, nieokrzesane i odpychające gbury, którym bliżej do małp niż ludzi. No i jest jeszcze Imperator (John Steiner), stylizowany na…Imperatora z Gwiezdnych Wojen. To on tutaj gra rolę głównego antagonistę, rządnego władania całą planetą. Od początku do końca opowiadana historia jedzie ogranymi schematami, więc łatwo przewidzieć jak skończy się ta historia. Są jednak też i zaskakujące momenty, jak np. wykorzystanie martwego pterodaktyla jako paralotni!
Zwiastun:
Pojedynek młodych i gniewnych
„Showdown” z 1993 roku, to idealny przykład filmu, którego fabuła pochodzi ze scenariuszowego recyklingu. By to dzieło mogło powstać wzięto na warsztat takie tytuły jak „Najlepsi z najlepszych” oraz „Karate Kid” i zmielono je ze sobą, co dało jedną wielką zbitkę widzianych wcześniej scen. Prawdopodobnie reżyser Robert Radler, odpowiedzialny za dwie pierwsze części „Najlepszych…”, spodziewał się kolejnego sukcesu… nie wyszło, zaufajcie mi. Gwiazdą „Showdown” jest Billy Blanks, nazywany także tańszą wersją Wesley Snipes’a. Aktor ten znany jest głównie z kina kopanego klasy B, w którym występował w latach 80. i jeszcze na początku 90. Tutaj Billy wciela się w postać policjanta o imieniu… Billy, który podczas jednej z akcji na służbie, zostaje zmuszony do obrony koniecznej, zabijając atakującego go przestępcę. Nie mogąc pogodzić się z targającymi nim wyrzutami sumienia, porzuca jednostkę i zostaje cieciem w jednej z amerykańskich szkół. Od tej chwili stara się unikać jakichkolwiek kontaktów z innymi ludźmi (no i trzeba przyznać, że wybrał do tego najodpowiedniejsze miejsce – szkołę pełną dzieciaków).
Zostawmy jednak na chwilę Billy’ego, gdyż tutaj pojawia się kolejny bohater opowieści, Ken (Kenn Scott). To młody chłopak, który ledwo co przeprowadził się ze swoją matką do wielkiego miasta. W wielkiej metropolii czeka go natomiast ciężka przeprawa, gdyż z miejsca podpada największemu łobuzowi w szkole, którym jest Tom (Ken McLeod). Tylko Billy – szkolny cieć, będzie mógł uchronić Kena przed cyklicznie spuszczanym mu wpierdolem. Postanawia bowiem, że nauczy chłopaka swoich umiejętności jak walczyć.
Od tego momentu, by jeszcze bardziej przybliżyć wam klimat „Showdown”, zalecam słuchania w tle powyższego utworu.
Tak właściwie moglibyśmy zakończyć segment „Karate Kid”, gdzie nauczyciel oprócz wiedzy o sprzedawaniu kopniaków, dzieli się ze swoim uczniem także życiowymi radami na każdy temat (w tym jak poderwać dziewczynę swojego przeciwnika – najwyraźniej preferuje taktykę „Total enemy destruction”). Obaj skłóceni ze sobą młodzieńcy trafiają w końcu na nielegalną arenę sztuk walki, żeby ostatecznie rozstrzygnąć swój konflikt. Żeby było jeszcze ciekawiej, właścicielem hali jest trener Toma – niegodziwy i pozbawiony jakichkolwiek skrupułów Lee (Patrick Kilpatrick), któremu Billy (jeszcze jako gliniarz) zabił rodzonego brata, podczas wspomnień obrony koniecznej. Ha! Jak widzicie zawiłości w fabule nie powstydziłby się sam Hitchcock.
Jest pot, jest krew, jest poświęcenie, ale przede wszystkim jest kupa śmiechu! Fabułę tego filmu cechuje brak jakiegokolwiek realizmu i przerysowanie, a każda z postaci do bólu schematyczna, staje się karykaturą samej siebie. Oczywiście taki efekt nie był zamierzonym, ale reżyser zdecydowanie większą uwagę przywiązywał do choreografii walk, niż jakiegoś tam aktorstwa. Oto kilka z naprawdę wielu smaczków, jakie czekają was w „Showdown”:
Na koniec filmu dostajemy oczywiście morał całej bajki, w której zło zostaje pokonane, a dobro triumfuje. Czy może być lepiej? Nie w świecie „Showdown”.
Zwiastun: