UNIWERSALNY ŻOŁNIERZ: REGENERACJA. Van Damme i Lundgren w Czarnobylu
Uniwersalny żołnierz z 1992 roku to film mało ambitny, ale do dziś roztaczający urok ostrej rozwałki. Po nim przyszły trzy tanie i czerstwe kontynuacje, które nie miały prawa zadowolić nikogo. Uniwersalni żołnierze mogli więc albo na zawsze przejść w tryb off, albo symulować życie w produkcjach z życia i sensu wyzutych. Jean-Claude Van Damme i Dolph Lundgren – zapychacze wieczornych ramówek w niektórych stacjach – też zdawali się już nieco pozbawieni “pary”. Po okresie degeneracji w 2009 roku nadeszła pora na prawdziwą regenerację serii. W jej ramach belgijsko-szwedzki duet znowu rozbijał cielskiem ściany i dokonywał rzezi, i to tak efektownie, że szczęka opada. Przed wami żywe i mocne kino akcji w otoczce SF. Niezbyt oryginalne, ale urabiające widza jak trzepaczka do jajek.
Kiedy terroryści opanowują elektrownię atomową, wspomagając się ożywionymi superżołnierzami, do ich powstrzymania zostaje wyznaczony Luc Deveraux, także będący wynikiem eksperymentu. Tym samym przerwana zostaje jego terapia, mająca przywrócić go społeczeństwu. Luc zostaje wrzucony w sam środek krwawego starcia.
Za ten nadspodziewanie udany obraz odpowiada debiutujący tu w pełnym metrażu John Hyams. Jest to syn Petera Hyamsa, uznanego hollywoodzkiego rzemieślnika (Odległy ląd, Nagła śmierć czy Strażnik czasu – dwa ostatnie z Van Damme’em). Młody twórca poszedł w ślady ojca. Nie jest i nie próbuje być reformatorem dziesiątej muzy. Woli kręcić dobre kino akcji, do którego ma wyraźny dryg. Bo debiut Hyamsa to nie tylko kapitalne sceny walki z istnymi stosami trupów, ale też spójna fabuła, przemyślana strona audiowizualna i tak zwany pazur, przebijający sceptycyzm widza.
Film jest na serio. Żadnej ironii, puszczania oczka do widza. Zamiast tego mamy dużo przemocy i przejmująco ponurą scenerię, która dodaje tej produkcji mocy i wyrazu. Czarnobylskie plenery stają się tu niemalże autonomicznym bohaterem – zimnym i posępnym. Hyams wyciska z nich ostatnie soki, uzyskując na ekranie niesamowity industrialny klimat. Z lubością filmuje połacie terenu dotkniętego korozją i rozpadem. Tony stali. Mroczne zakamarki. Sypiące się budynki. Każdy kadr, scenograficzny detal i sekwencja są tu wycyzelowane. Niebieskie filtry doskonale uzupełniają całość, podobnie jak obecność śniegu, coraz rzadziej widywanego w kinie. Film niemalże pozostawia w ustach żelazisty, chłodny posmak. Operatorką zajął się ojciec reżysera, odwalając dobrą robotę zarówno przy wysmakowanych ujęciach Czarnobyla, jak i w scenach akcji. Te ostatnie są brutalne i szybkie, ale przejrzyste. Widać dobrze, co, kto, komu i czym. Pościgi i strzelaniny pompują w widza adrenalinę – są realistyczne i przyziemne w dobrym tego słowa znaczeniu, co oznacza, że zawieszamy niewiarę, a otwieramy szeroko usta.
Ingerencji komputera brak. Są za to w tej produkcji groza, napięcie i mnóstwo apetycznej demolki. Tytuł wypełnia terkot karabinów i rozkosznie przepastny “body count”. Robiąc wyliczankę rodem z Hots Shots! 2: trupów pada więcej niż w Komando i Pamięci absolutnej, tyle że ta efektowna zadyma nigdy nie zbliża się do granicy żartu. Przemoc jest w Regeneracji wszechobecna, ale nie komiksowa. Mam tak z kinem akcji i SF, że abym bawił się jak dziecko, trzeba najpierw zadowolić dorosłego we mnie. I w tym względzie zostałem ukontentowany.
Akcja toczy się wartko, jednak reżyser nie zapomniał o względnie przekonującym fabularnym tle. Relacje między postaciami są wiarygodne, podobnie jak ciągi zdarzeń, płynnie i bez większych zgrzytów łączące się ze sobą. Bazy wojskowe, laboratoria, sprzętowe i bioinżynieryjne high-tech – wszystko to pracuje na mocny klimat. Hyams nie pozwala sobie na fuszerkę. Założenie, że film i tak obejrzą tylko znudzeni, zmęczeni po pracy piwosze, jest mu obce. Dzięki temu Regeneracja chwilami naprawdę klepie po masce. Postaci są naszkicowane prostą kreską i pozbawione sentymentów – tłuką i strzelają, ile fabryka dała, starając się przeżyć. Nowy “Uniwersalny”, NGU, jest jak gigantyczny, przypakowany szpikulec do lodu. Nieludzko skuteczny i bezlitosny. Grający go Andrej Arłouski, zawodnik MMA, potrafi wzbudzać lęk samą swoją obecnością. Van Damme odtwarza tu właściwie samego siebie. Twardziela zmęczonego ratowaniem świata, którego ten świat wciąż wyciąga z niebytu, faszeruje prochami i wykopuje do kolejnej walki. Aktor nie tworzy może wstrząsającej kreacji, ale jego cicha, posępna rola wpisuje się w mroczne tony widowiska. Lundgren pojawia się na chwilę, niejako na deser – i równie gładko wpasowuje się w całą układankę. Jako sierżant Scott budził grozę w pierwszym Uniwersalnym żołnierzu; budzi ją także i tu. Nie przeszkadza mi nawet parafraza sceny zabójstwa Tyrella z Blade Runnera z udziałem Szweda. Miała pełne prawo wypaść niezamierzenie śmiesznie, ale tak się nie stało.
Muzyka w obrazie to industrialne pomruki, radiacyjne z ducha syki albo zagrzewające do mordobicia bębny. Nie jest to jakiś dźwiękowy second hand, ale dobra, angażująca ilustracja.
Hyams podszedł do rozbabranej nieudolnością serii z pomysłem, spójną wizją i sercem. Wykazał się dużą reżyserską sprawnością i udowodnił, że i z małym budżetem można, jeśli się chce. Wyszło coś więcej niż film, pod który śle się SMS-y i spisuje listę zakupów na jutro. Ten tytuł jest równie dobry jak tani, a fakt, że zrobił klapę, może budzić tylko zdziwienie. Reżyser nakręcił też kolejną część Uniwersalnego żołnierza. I tu znowu nie obyło się bez niespodzianek. Po pierwsze, ponownie dostaliśmy udany film. Po drugie, zupełnie inny niż ta odsłona i bardziej odjechany. Ale to temat na kolejne spotkanie z kinem klasy Z.
Nie dziwię się, że to właśnie Hyams ma reaktywować działalność Maniakalnego gliniarza. Bo jak nie on, to kto? A wyjść z tego może prawdziwa ambrozja.