PATCHWORK. Re-Animator spotyka Frankensteina
Zasoby ludzkiej wyobraźni do tworzenia nadnaturalnych istot wyczerpały się. Nie trzeba nawet robić przeglądu filmów grozy z ostatnich pięćdziesięciu lat, wystarczy sprawdzić listę zjaw i monstrów, z jakimi musiał zmierzyć się Scooby-Doo, aby uświadomić sobie, że wszystko już było. Na szczęście nie każdego to zniechęca, a niektórych wręcz motywuje do tworzenia zaskakujących wariacji wokół doskonale znanych tematów.
Patchwork narodziło się w głowie Tylera MacIntyre’a w 2014 roku i pierwotnie przybrało formę filmu krótkometrażowego. Pomysł na tyle pochłonął jednak reżysera, że w pocie czoła wciąż nad nim pracował od 2015 roku do ubiegłego miesiąca. W latach świetności kina klasy Z taki zabieg byłby niedopuszczalny. Niskobudżetowe produkcje zazwyczaj kojarzone są z tempem pracy, w jakim specjalizował się Roger Corman, czyli dosłownie kilka dni zdjęciowych, szybki montaż i publikacja gotowego materiału. Dzisiaj priorytety są zupełnie inne, twórcy podobnych filmów nie chcą produktu gotowego na szybko, oddają się pasji, która zazwyczaj ma źródło w pierwszych, młodzieńczych spotkaniach z horrorem. Jednym z takich pasjonatów jest MacIntyre, a czas spędzony nad Patchwork zwrócił się w postaci przyzwoicie zrealizowanego, uzbrojonego w bardzo dobre efekty specjalne i zaskakująco dobrze zagranego (jedyną znaną postacią w obsadzie jest James Phelps, czyli Fred Weasley z serii filmów o przygodach Harry’ego Pottera) hołdu dla Re-Animatora i wszelkich odmian historii o Potworze Frankensteina.
Historia trzech rozczłonkowanych kobiet połączonych w jednym ciele może wyglądać przerażająco na papierze, ale Patchwork to od pierwszej do ostatniej minuty czarna komedia, która stopniowo staje się coraz bardziej absurdalna i krwawa. MacIntyre wraz ze scenarzystą Chrisem Lee Hillem zdołali wyjść poza schematy – stworzone przez nich bohaterki mają więcej charakteru niż Marvelowska Czarna Wdowa czy w ogóle zdecydowana większość kobiecych postaci z mainstreamowych produkcji. Doskonałym rozwiązaniem jest także nieustanna zmiana narracji od jednoosobowego “monstrum” do Jennifer, Ellie i Madeleine w trzech osobach; a już absolutny majstersztyk to walka pomiędzy bohaterkami, a jednocześnie z samą sobą przywołująca skojarzenia z pojedynkami Asha Williamsa w Martwym złu.
Podobne wpisy
Najlepsze czeka nas w drugiej połowie filmu. Szaleńcza zemsta głównej bohaterki/głównych bohaterek i scena łóżkowa to jedne z najmocniejszych momentów Patchwork, które zapadną w pamięć nawet najbardziej obeznanemu z tematem fanowi kina klasy Z. Fabuła nie jest w tym wszystkim zaledwie usprawiedliwieniem zrealizowania pomysłu wyjściowego (jak chociażby w podobnym Frankenhooker). Scenariusz ma dobry rytm; kolejne, achronologicznie ukazane wątki wciągają w historię, a zwrot akcji w końcówce faktycznie zaskakuje. Mało tego, w tle pojawia się nawet delikatny element moralizatorski przestrzegający przed obsesyjnym dążeniem do fizycznej doskonałości.
“Uwolnijcie sowo-kota” – choćby dla tych słów i tej stuprocentowo tandetnej, intencjonalnie kiczowatej sceny z ostatnich minut warto zobaczyć Patchwork. Gdybym za wszelką cenę chciał się przyczepić, to narzekałbym na niedostatek rozbryzgiwanej krwi i rozrzucanych kończyn – w końcu taki temat aż prosi się o dużą dawkę elementów gore – ale naprawdę trudno postawić kilkuletniej pracy MacIntyre’a jakiekolwiek zarzuty. Lepiej niskobudżetowego filmu nie da się zrealizować. Efekty specjalne, scenariusz, obsada – każdy jeden z aspektów Patchwork dostarcza fantastycznej rozrywki, a poczynania autora tego dzieła powinien śledzić każdy fan “złych” filmów.
korekta: Kornelia Farynowska