search
REKLAMA
Kino klasy Z

EASTER BUNNY, KILL! KILL! Wielkanocna masakra o króliczych uszach

Tomasz Bot

18 kwietnia 2019

REKLAMA

Święta Wielkanocne to czas refleksji i zadumy. Stąd też proponujemy film, którego akcja toczy się w tym okresie, zmuszając widza do zadania sobie wielu pytań, wśród których najistotniejsze zdaje się brzmieć: “Jak daleko jeszcze posunie się reżyser”? Chad Ferrin – twórca niszowych horrorów – nie tylko powołał do życia mordercę w masce świątecznego królika, ale też pozwolił mu pohasać na tak zdegenerowanym tle, że nawet Zed z Pulp Fiction mógłby pokiwać głową z dezaprobatą. Jeśli autor ma coś dla nas w wielkanocnym koszyczku, to będą to raczej wynaturzenia, koks i piłowane kawałki ciała niż polityczna poprawność.

Opóźniony w rozwoju nastoletni Nicholas mieszka z matką, która po odejściu męża stara się dać chłopcu tyle miłości, ile tylko się da. Chłopak nie lubi jednak jej nowego partnera – Remingtona. Ten jest sadystycznym tyranem, co starannie ukrywa przy kobiecie, ale nie przy jej synu. Kiedy Mindy wychodzi do pracy, Remington postanawia zdrowo się zabawić, korzystając z usług prostytutek i używek. Nie wie jednak, że w pobliżu czyha morderca w masce króliczka.

Tytuł filmu nawiązuje do klasycznego Szybciej, koteczku! Zabij! Zabij! Russa Meyera i jasno wskazuje kierunek jazdy. Obraz nie zmierza po Oscary; nie zagrzeje miejsca w telewizji. To pozycja dla widza, który lubi, jak kino paruje nieprawością i – między scenami zabójstw i degrengolady – ciska mu kiepy do paczki chipsów. Od czasu wielkiego sukcesu Tarantino niszowi, a czasem i głównonurtowi twórcy śmielej spoglądają w stronę wzorców, jakich dostarczały filmy eksploatacji czy obskurne horrory. Odwołania do nurtów, które kiedyś kojarzono z żerowaniem na najniższych instynktach, są ostatnio poniekąd nawet modne (że wspomnę choćby o produkcji Green Inferno Eli Rotha, licznych współczesnych stylizacjach na giallo czy grindhousowej czołówce Mamy i taty). Chad Ferrin nie wyważa więc żadnych drzwi do świata nowej konwencji, ale ze znawstwem operuje znanymi już modelami.

I skutecznie oraz regularnie najeżdża na widza elementami obscenicznymi, niepoprawnymi lub makabrycznymi. No bo czego tu nie mamy… Jest obleśny Remington, wyglądający jak jakaś wykolejona wersja Krzysztofa Krawczyka, sapiący maniak seksualny płacący kokainą za możliwość “posiedzenia” przy Nicholasie, dwie odurzone prostytutki, które nie lubią “opóźnionych”, i morderca operujący sprzętem tnącym, wiercącym czy miotłą. Pamiętacie, jak w Pulp Fiction Jules i Vincent musieli uprzątnąć bajzel w aucie przed powrotem żony znajomego? Tutaj Remington ma do poskromienia znacznie większy chaos, nim w progu pojawi się Mindy.

Easter Bunny to kino groszowe, ale dalekie od niestaranności. Od produkcji amatorskich różni je sprawność wykonania i wewnętrzna spójność. Ferrin umieścił całość na przecięciu estetyki lat 70. i 80., nawiązując w klimacie zarówno do obrazów w typie Ostatniego domu po lewej Wesa Cravena czy Maniaka Williama Lustiga, jak i slasherów w rodzaju Halloween. Niski budżet obrazu pozwolił naturalnie i gładko połączyć te dwie konwencje. Ironiczny nawias całości jest wyraźny jak piła w dłoniach Leatherface’a. Ferrin z dumą prezentuje pełne zdrowej aktorskiej przesady sekwencje narkotyczne, gdzie każdy element wręcz ocieka zepsuciem. Przypadkowy widz zaplątany przed ekranem w święta ma prawo poczuć, że lepiej włączyć Familiadę. Reżyser z dużą radością inscenizuje też brutalne sceny mordów w typie kawa na ławę. Mocna kawa, dodajmy. Choć i w nich – gryzących w mózg jak zgrzyt kredy po tablicy – dopatrzyć się możemy porozumiewawczego puszczania oczka. Bo tym właśnie jest ten obraz. Żartem dla wtajemniczonych. I alternatywą dla tych świątecznych tytułów, które sugerują, że wszystkie króliczki dają radość, a dobre rodziny znajdują w końcu szczęście. Choć… Ale nie, nie powiem…

Całość rozgrywa się głównie w domu i chwilami przypomina teatr. Zdjęcia są zaskakująco otwarte na żywe kolory (przynajmniej w pierwszej połowie, bo sekwencje nocne rozgrywają się w półmroku), a muzyka stanowi jeden z najmocniejszych atutów produkcji. Duet Giallos Flame (!) umiejętnie i ze smakiem nawiązał tu zarówno do ejtisowych dokonań Carpentera, jak i brzmień lat 70. Jest klimatycznie, pastiszowo i nieco psychodelicznie. Bardzo udana i świadoma rzecz. Aktorstwo nie jest już tak dobre, ale trudno się tu też przyczepić. Odtwórcy obrysowują postaci grubą kreską, co nie wychodzi im tak udanie jak wirtuozom szarży (Jeffrey Combs z Re-animatora czy Bruce Campbell z Martwego zła), ale z pewnością też nie razi amatorką.

Całość pozostawia mieszane uczucia. Jako hołd wypada nieźle. Jako byt niezależny – ciut gorzej. Obraz jest na tyle sprawnie zrobiony, że z pewnością nie nudzi, ale też nie hipnotyzuje. Cytaty, aluzje, porozumiewawcze kuksańce są tu na kilometr widoczne i fani obskury na pewno poczują się mile połechtani, że ktoś o nich pamięta. Ale w thrillerze, nawet groteskowym i pastiszowym, powinien pojawić się też thrill. Cytując filmowe konwencje, można przecież też straszyć lub budzić niepokój (vide: Mandy, Void). Albo przynajmniej bardziej skupić się na elementach komicznych jak w Stodole czy Dude Bro Party Massacre. Zresztą współcześnie twórcy stają się coraz bieglejsi w estetycznym ożywianiu dawnych epok; często jednak kuleją scenariusze (vide: Commando Ninja czy seria Niezniszczalni). Easter Bunny to właśnie ten przypadek. Z bardziej angażującą historią mógłby na odległość zdzierać skorupki z jajek, a tak pozostaje tylko przyjemnie obleśnym żartem. Takim bez brody, ale z włosami na plecach jak u Remingtona. Nie umrzecie ani ze śmiechu, ani ze strachu. Tego ostatniego film właściwie nie generuje. Poszukiwacz mocnych wrażeń musi się zadowolić solidną porcją makabry i nieco obskurną formą dzieła.

Film nie jest też aż tak politycznie niepoprawny, jak mogłoby się zdawać. Z pewnością nie wyśmiewa się z “inności” Nicholasa; tym zajmuje się Remington, nie twórcy. Za to jeśli idzie o święta w tym tytule – niewiele uświadczymy ich na ekranie. Jest oczywiście króliczek-psychol, ale wygląd maski nie ma tu żadnego większego znaczenia. Równie dobrze mogliby to być miś Yogi albo żaba. Tak naprawdę święta nie odgrywają tu roli innej niż tło (no, chyba że wziąć pod uwagę pewne zmartwychwstanie w fabule…). Ale rozumiem, szło o względy komercyjne – coś musi być magnesem produkcji, a Wielkanoc na krwawo to temat znacznie mniej oklepany niż Boże Narodzenie, które ma swój osobny zastęp morderczych mikołajów, elfów itp. Aczkolwiek w dziale kino klasy Z trafił się nam już człowiek-królik, i to ze świętami w tle.

Decydując się na seans, pamiętajcie, że obejrzycie film ze studia Crappy World FIlms.

 

REKLAMA