search
REKLAMA
Kino klasy Z

KICKBOXER: RETALIATION. Powrót do formy

Jarosław Kowal

9 stycznia 2018

REKLAMA

Remake klasyka filmu walki z czasów świetności kaset VHS okazał się co najwyżej znośny, ale tyle wystarczyło, by Alain Moussi powrócił jako Kurt Sloane. W drugiej części producenci postawili na znane twarze, bo w obsadzie poza Jean-Claude’em Van Dammem, powracającym jako mistrz Durand, można zobaczyć Christophera Lamberta, Mike’a Tysona i… Ronaldinho?!

Muszę przyznać, że jeżeli chodzi o mieszane sztuki walki, to jestem ignorantem z wyboru, bo tak jak potrafię docenić piękno pojedynków „w stójce”, tak tarzanie się po macie i zakładanie dźwigni na mały paluszek ukryty przed kamerami pod dwoma masywnymi ciałami uważam za skrajnie nudne. Nie wiedziałem więc, kim są Fabricio Werdum, Maurício Shogun czy Frank Edgar (kojarzyłem jedynie Rico Verhoevena, który okazjonalnie pojawiał się na galach nieistniejącego już K-1, gdzie walki w parterze były niedozwolone), ale włączenie ich do obsady okazało się strzałem w dziesiątkę. Pojedynki wyglądają znacznie lepiej niż w Vengeance, a przecież to dla nich ogląda się film zatytułowany Kickboxer.

Żeby nie było zbyt kolorowo, niepotrzebnie poszatkowano walki licznymi cięciami. Tracą przez to dynamikę, jaką sprawniejszy reżyser (na przykład John Hyams, który przywrócił świetność innego filmu Van Damme’a – Uniwersalnego żołnierza) umiałby wyeksponować. Do tego nagminnie pojawia się dość irytujący zabieg, po jaki niedawno także Todor Chapkanov ochoczo sięgał w Boyka: Undisputed IV zadawanie ciosów w zwolnionym tempie. Nie jednego, decydującego w finałowej potyczce, ale całe serie ciosów jeden po drugim. To dwie nietrafne decyzje postprodukcyjne, ale rekompensują je szerokie ujęcia umożliwiające śledzenie całych sylwetek aktorów/zawodników (dzisiaj standardem są ekstremalne zbliżenia i trzęsąca się kamera) oraz solidna choreografia, czyli element, którego bardzo brakowało w pierwszej części.

Ekspresowa przemiana Van Damme’a w Daredevila jest dość zabawna i kompletnie niewiarygodna, jeżeli zaczniemy się nad nią zastanawiać, ale po uruchomieniu wrażliwości, jaką obdarowani są wyłącznie sympatycy „złych” filmów, przymknięcie oka nie sprawia większych trudności. Jest to zresztą zasługą samego ex-Kurta Slone’a, który w odróżnieniu od Dolpha Lundgrena, Stevena Seagala i wielu innych bohaterów filmów akcji z lat 80. nadal potrafi grać, a może nawet jest w szczytowej formie. Christopher Lambert (jedna z najdotkliwiej zaprzepaszczonych karier w Hollywood) wypada przyzwoicie jako zły brat bliźniak Raidena z Mortal Kombat, Mike Tyson to współautor najbardziej widowiskowego pojedynku i nawet Moussi stał się zaskakująco znośny (choć do Scotta Adkinsa jeszcze mu daleko). Najważniejsze jest jednak to, że nikt tutaj nie ma po prostu „świecić gębą”. Każdy, łącznie z Lambertem, musi stanąć do boju, a finał to ponad dwudziestominutowe, satysfakcjonujące starcie między głównym bohaterem a znanym z Gry o tron Hafþórem Júlíusem Björnssonem.

Scenariuszowe dziury załatano niedorzecznościami pokroju skoku z dachu pędzącego przez most pociągu niezakończonego absolutnie żadnymi nieprzyjemnymi konsekwencjami; trwającej dziesięć ekranowych minut śpiączki i wybudzenia małżonki Slone’a, co jest nieumiejętną próbą budowania dramaturgii, czy zmartwychwstania w stylu Pulp Fiction. To historia ze wszech miar źle napisana, a jednak ogląda się ją z porównywalną przyjemnością, co pierwowzór. To nieoczekiwany obrót spraw po niezbyt udanym Vengeance i chociaż mamy do czynienia z niemalże plagiatem Undisputed, tym razem na sequel warto czekać.

REKLAMA