KAJKO I KOKOSZ według NETFLIXA. Z legendy pozostał szkielet
Nieraz jednak zdarza się tak, że nieudaną pod względem rzemieślniczym produkcję ratuje scenariusz. Spoglądam teraz na stosik obok mnie i trzy tomy Złotego pucharu. Ewidentnie twórcy serialu postawili na akcję, tylko że w komiksach jej nie brakuje. Nie są długie, raczej standardowe dla komiksów – mieszczą się w zakresie między 40 a 48 stron w jednym tomie. Tyle że Złoty puchar ma ich w sumie trzy, a więc ponad 100 stron. 13 minut na taką opowieść, to jak cios w pysk dla każdego fana Kajka i Kokosza. Nawet jeśli serial ten ma być umownym pomostem między starszym i młodszym pokoleniem, to z punktu widzenia rodzica to młodsze pokolenie musi być potraktowane na znacznie niższym poziomie, niż my byliśmy przez komiksy Janusza Christy. Czy z czasem zmieniło się coś w ludzkiej inteligencji? Czy nasze dzieci są głupsze? My, fani Kajka i Kokosza, jakoś byliśmy w stanie zrozumieć konwencję starych komiksów z lat 70. i 80., a nasze dzieci nie są? Dlaczego się je tak traktuje? Dlaczego przyjmuje się założenie, że należy coś upraszczać, bo inaczej nie zostanie zrozumiane? Dlaczego wreszcie tłumaczy się ową szkicowość czy też „marketingową” prostotę jako zabieg mający na celu skuteczną propagację serialu za naszą zachodnią granicą? Czy tam mieszkają głupsi ludzie? Nieprawda. To wymyk służący za usprawiedliwienie indolencji naszych rodzimych twórców.
Podobne wpisy
A poza tym seria komiksowa Kajko i Kokosz nie zawiera w warstwie treściowej żadnych trudniejszych słowiańskich gier językowych, które mogłyby być niezrozumiane lub niemożliwe do ponownego zlokalizowania w obcych językach. Wiedźmin zawiera ich o wiele więcej. Mało tego, jest kulturowo synkretyczny, a więc łączy słowiańskość z szeroko pojętą pogańskością, chrześcijaństwem, a nawet elementami kultury Dalekiego Wschodu. Netflixowi jednak udało się przenieść na ekran prozę Sapkowskiego w sposób zrozumiały i genialny dla podtrzymania kultowości postaci Geralta z Rivii, a Polacy zupełnie w tym temacie polegli.
Dla kogo więc zrobiono Netflixowego Kajka i Kokosza? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością nie dla starszych widzów, ale też nie dla tych młodszych, którym starsi chcą przekazać wszystkie te magiczne wrażenia doświadczone w swoim dzieciństwie. Jedyną tak naprawdę mocną stroną serialu jest dubbing. Na czoło wysuwają się tu szczególnie Michał Piela jako Kokosz i Jan Aleksandrowicz-Krasko jako Łamignat. Co do reszty dźwięków, a więc muzyki, jest równie płasko i bezemocjonalnie jak w przypadku grafiki.
A teraz przypomnijcie sobie okładkę komiksu Zamach na Milusia. Przedstawiona jest na niej scena, w której Kajko, Kokosz i Miluś zostają osaczeni przez celującego do nich z łuku Hegemona i Rodrusa. Sytuacja rozgrywa się na jakiejś leśnej ścieżce. W tle widać sinawe wzgórza oraz jezioro. Główny temat jest pełen napięcia i ewidentnie widać, że nasi ulubieni bohaterowie są w niebezpieczeństwie. Jak do tego doszło, dowiemy się dopiero po przeczytaniu komiksu, lecz warto zwrócić uwagę nie tylko na główne postaci zaprezentowane na okładce. W lewym dolnym rogu pod wielkim borowikiem kryje się nieznany nam krasnal. Z jednego z drzew jakaś wkurzona wiewiórka rzuca w Hegemona orzechem. Po prawej stronie całej scenie przygląda się ze strachem leśny ptak. To są właśnie owe szczegóły, decydujące o umagicznieniu stworzonego przez Janusza Christę świata. W obecnej wersji serialu z tej metafizycznej tajemniczości nic nie zostało – jedynie szkielet, i to do zachwytu tym kościotrupem zachęca nas cała ta marketingowa maszyna Netflixa. Kiedyś jako dzieci zachwyciliśmy sią tą magią, więc czemu odmawia się naszym dzieciom doświadczenia podobnych wrażeń? Współczesne czasy nie są temu winne, a wyłącznie lenistwo twórców, którzy zwalają na nie swój brak artystycznego zaangażowania.