JOHN WILLIAMS – brodaty magik
Jest gigantem amerykańskiego przemysłu filmowego i przypuszczalnie również jednym z najbardziej rozpoznawalnych jego nazwisk – obok Hansa Zimmera to zapewne jedyny współczesny kompozytor, którego jest w stanie wymienić przeciętny obywatel złapany na ulicy w kleszcze ankiety. Choć jego filmografia to „zaledwie” sto pięćdziesiąt fabuł i seriali, dzierży on rekord oskarowych nominacji dla osoby żyjącej (49 przy 59 wszech czasów w ogóle). Obecny w kinie od lat 60., sam skończy ich niedługo osiemdziesiąt cztery i ani myśli o emeryturze. Nikt na nią zresztą nie czeka, zważywszy na ogromną popularność i nie mniejsze zakulisowe uwielbienie do jednego ze współtwórców sukcesu Gwiezdnych wojen, których kolejna część właśnie wchodzi do kin – oczywiście z jego muzyką.
John Towner Williams (nie mylić ze zmarłym w 1983 roku aktorem o podobnych personaliach) w planach ma oczywiście udział w dalszych epizodach oraz kolejne kolaboracje ze Stevenem Spielbergiem, z którym już piątą dekadę tworzy duet, bez jakiego trudno wyobrazić sobie współczesną X muzę oraz muzę w ogóle. To właśnie dla niego Williams stworzył większość swoich najpopularniejszych kompozycji, jakie uświetniają nie mniej znane filmy. Najnowszy – The BFG – już w lecie uderzy w nas porcją (oby) niezapomnianej przygody i pamiętnych tematów. A jak było dotychczas?
Tylko w tym, dobijającym połowy dziesięcioleciu, John stworzył dla Stevena trzy prace – Lincolna, Czas wojny i Przygody Tintina – jakie bez problemu zaskarbiły sobie serca fanów, nawet pomimo głosów o odgrzewanych kotletach i powolnym wypalaniu się stylu mistrza. Williams raczej nie wbił się z nimi do kanonu, ale udowodnił, że wciąż doskonale uzupełnia się z reżyserem i świetnie rozumie kino (co potwierdza także nie-spielbergowska Złodziejka książek), dając mu od siebie więcej niż większość młodych kolegów po fachu. Udowadnia to też niedawny Most szpiegów, w którym Williamsa z powodów czasowo-zdrowotnych musiał zastąpić inny kompozytor (sytuacja bezprecedensowa, bo pierwsza taka od trzydziestu lat, co doskonale oddaje zażyłość obu panów). I to było czuć, czegoś zabrakło.
Oczywiście zarówno intensywność twórcza, jak i efekt zaskoczenia znacząco podupadły od czasu dość mocno krytykowanej czwartej części Indiany Jonesa, lecz zarówno tam, jak i dziś, po niemal ośmiu latach od jej premiery, maestro potrafi porwać kreatywnością oraz energią sączącą się z nowych melodii. Poprzednia dekada była przy tym bogata w naprawdę niezapomniane ilustracje Big Johna i bynajmniej nie przeszkadza, że w większości wypełniona odcinaniem kuponów od stworzonego wcześniej kanonu. Oprócz Indy’ego takim są rzecz jasna Gwiezdne wojny (o numerach II i III) – jeden z dwóch największych cykli Williamsa, stworzonych bez udziału Spielberga (choć to właśnie on polecił go ongiś Lucasowi), a które przysporzyły mu równie dużo, jak nie więcej fanów. Tym drugim jest debiutujący na filmowej taśmie w 2001 roku Harry Potter, któremu kompozytor nadał odpowiedniej tożsamości i towarzyszył jeszcze dwukrotnie w przygodach na Hogwarcie.
Gdzieś pomiędzy napisał jeszcze tak odmienne stylistycznie prace, jak posępne i przepełnione smutkiem Monachium; mroczna, oparta o nieprzyjemne dysonanse Wojna światów; słodki, podnoszący na duchu Terminal czy filuterne, skąpane w jazzie Złap mnie, jeśli potrafisz. No i dwie, klasyczne już, pozycje science fiction – Raport mniejszości i A.I. Sztuczna inteligencja, na podstawie pomysłów odpowiednio Dicka i Kubricka. Obie jakże odmienne fakturą i atmosferą od tego, do czego Williams przyzwyczaił nas w fantastyce we wcześniejszych dekadach, zwieńczonych – a jakże! – powrotem na salony Gwiezdnych wojen. To wszak dzięki nim urodzony w lutym 1932 roku nowojorczyk zyskał nieśmiertelność, kiedy te pod koniec lat 70. niespodziewanie wbiły szturmem do kin.
Co ciekawe, gwiezdna saga stanowi jego długotrwały, acz jedyny związek z George’em Lucasem, który był co prawda obecny jeszcze na planie debiutującego cztery lata później poszukiwacza zaginionej Arki, lecz już tylko w roli producenta. Mimo tego to właśnie z nim wskrzesił modę na pełnoorkiestrowe, rozbuchane brzmienie, jakie dzięki nowatorskiemu systemowi Dolby dosłownie zrywało kapcie z nóg, i po latach eksperymentów amerykańskiego kina (m.in. z coraz popularniejszą, wczesną elektroniką) przywrócił do łask symfoniczną tematykę.
Przy czym potężne fanfary oraz głęboko zakorzenione w Americanie marsze, artysta uczynił swoim znakiem rozpoznawczym jeszcze przed sukcesem Epizodu IV.
Zawarł je zarówno w kultowej, kojarzonej głównie z dwu-akordowym efektem zbliżającego się zagrożenia historii pewnego rekina, jak i w katastroficznym trio Trzęsienie ziemi, Płonący wieżowiec i Tragedia „Posejdona”, wojennej Bitwie o Midway czy nawet w… Skrzypku na dachu – pamiętnym musicalu, który przyniósł Williamsowi pierwszego w życiu Złotego Rycerza i na stałe umieścił na hollywoodzkiej mapie. Nie dziwi zatem, że gwiezdno-wojenny szał, jaki niczym imperialne niszczyciele na statkach Rebelii kładzie się cieniem na całym dorobku kompozytora, on sam traktuje z dużym dystansem oraz humorem.
Z poczucia tego ostatniego słynie zarazem w kuluarach równie mocno, co ze swojej twórczości – każdorazowo określany jest bowiem jako ciepły i niezwykle sympatyczny człowiek, prawdziwa dusza towarzystwa i jednocześnie solidne dla współpracowników oparcie. Z drugiej strony lata spędzone na szczycie wytworzyły u niego wystarczająco duże ego poparte swoistą nietykalnością. W Hollywood – miejscu, w którym nie ma świętości – jego pomysły nigdy nie zostały odrzucone, a on sam tylko raz został odsunięty od projektu, i to z powodów czysto, nazwijmy to, rasowych (w Kolorze pulpury angaż Quincy’ego Jonesa został odgórnie narzucony Spielbergowi, który zresztą sam nie był do końca przekonany, czy powinien reżyserować daną historię; ostatecznie przekonał go do tego właśnie… Jones).
Superman, Furia i Bliskie spotkania trzeciego stopnia to zamykające zarówno filmową fantastykę, jak i wiążące się z nią pasmo tryumfów przykłady niezapomnianych prac danego okresu. Okresu, który przez wzgląd na wysoką pracowitość Dżona można uzupełnić wieloma innymi, być może mniej popularnymi, ale równie pasjonującymi ilustracjami. Sequel Szczęk, kolejna interpretacja Drakuli, kuriozalne i będące dotkliwą porażką Spielberga 1941 (oraz ich pierwsze spotkanie przy okazji Sugarland Express), westerny Kowboje oraz Przełomy Missouri z, odpowiednio, Johnem Wayne’em i Marlonem Brando, Akcja na Eigerze Clinta Eastwooda, a także ostatnie dzieło Hitchcocka, Intryga rodzinna. To tytuły, które bez problemu dorównują wcześniejszym, jak zawsze doskonale broniąc się poza ekranem – co również w jakimś stopniu wyróżnia muzykę Williamsa spośród innych albumów z muzyką filmową, czyni je przystępnymi nawet dla niedzielnego widza.
Pod tym względem prawdziwą kopalnią skarbów jest jednakże całe następne dwudziestolecie, czyli rozkwit nie tylko Kina Nowej Przygody i złoty okres amerykańskiego przemysłu rozrywkowego oraz szczyt kolaboracji ze Spielbergiem, ale przede wszystkim czas największej kreatywności popartej niesłabnącą formą kompozytora. Abstrahując od kolejnej części Gwiezdnych wojen, niejaką klamerką, która spina ten przedział, jest typowo jankeska awanturniczość w osobach wspomnianego już Harrisona Forda w wysłużonym Stetsonie, jaki po raz pierwszy założył w 1981 roku, i walczącego o niepodległość Mela Gibsona w pompatycznym Patriocie, który wprowadził mistrza w nowe milenium. Rzecz jasna nie ma sensu wymieniać wszystkich ścieżek dźwiękowych, które powstały w międzyczasie, gdyż każda zasługuje na uwagę w równym stopniu, a wszystkie są na tyle różnorodne, że aż trudno uwierzyć, iż odpowiada za nie łysiejący starszy pan.
Warto jednak wyróżnić choć parę tytułów, zwłaszcza tych odbiegających nieco od wizerunku twórcy, powstałych bez udziału Stevena S.. Taka jest właśnie „trylogia” Olivera Stone’a: Urodzony czwartego lipca, JFK i Nixon – nakręcona niemal z dokumentalną manierą, bijąca z ekranu konserwatywną polityką, a z głośników przejmującą, wręcz elegijną atmosferą. Takie są również liczne dramaty i romanse, w których przeważa spokojna, melancholijna aura – Rzeka, Przypadkowy turysta, Stanley i Iris, Mamuśka czy Prochy Angeli. Elektryzujące Czarownice z Eastwick, „osadnicza” przygodówka Za horyzontem, chóry odbijające się od watykańskich murów Jego eminencji, spędzone wraz z Jean-Jacques’em Annaudem Siedem lat w Tybecie, czy wstrząsające, niełatwe muzycznie duo: Uśpieni i Rosewood w ogniu dopełniają znakomitości oraz elastyczności Williamsowskich dźwięków. No i pamiętany dziś już jedynie dzięki wyjątkowej oprawie Kosmiczny obóz – generalnie średni projekt młodzieżowy, wpisujący się bardziej w poetykę niesamowitych wojaży, jakim kompozytor zawdzięcza swoją popkulturową pozycję zaklinacza nut.
Nie należy jednocześnie zapominać, że Williams to nie tylko magia wielkiego ekranu.
Drugie tyle zajmują w jego résumé również odcinki telewizyjnych patrzydeł, wśród których prym wiodą oczywiście dwa sezony spielbergowskich Niesamowitych historii, wciągnięte chyba przez każde dziecko (i nie tylko), Wyspa Gilligana, Zagubieni w kosmosie oraz Heidi z 1968 roku i wcześniejszy o cztery lata remake… Zabójców, jacy oryginalnie mieli trafić właśnie do domowych dostawców przyjemności w kształcie pudła. Znamienne są w dodatku całe lata 60., z których maestro jest obecnie właściwie już nie kojarzony, a to przecież w nich zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Inna sprawa, że w większości w niezobowiązujących komedyjkach typu Jak ukraść milion dolarów lub Poradnik żonatego mężczyzny, które wypełniał dalekim od obecnego stylu, popowo-jazzowym standardem, i pod którymi podpisywał się w dodatku równie beztrosko (i dokładnie tak, jak jego ojciec) – Johnny. Trzy pierwsze nominacje oskarowe otrzymał jednak właśnie za filmy z tamtego okresu (Dolina Lalek, Do widzenia, panie Chips i Koniokrady), co jedynie potwierdza, że wielkość była mu pisana. Czy też raczej wyrzeźbiona – wszak, jak sam zainteresowany stwierdził:
Pisanie melodii jest jak rzeźbienie.
Chociaż w kinie zadebiutował już jako dwudziestosześciolatek (nie będące nigdy w polskiej dystrybucji i generalnie słabo znane Daddy-O), przez całe życie nie poświęcał się wyłącznie ruchomemu obrazowi. Niemniej podświadomie musiał się z tym liczyć. Wychowany w muzycznej rodzinie, ukończył słynne Juilliard i Uniwersytet Kalifornijski oraz prywatne nauki komponowania (od dziewiątego roku życia), jakie przydały mu się potem w… armii. To tam zaczął na serio swoją przygodę z ołówkiem, kartką papieru i fortepianem, wymyślając i aranżując podrywające do walki tematy na potrzeby orkiestry sił powietrznych. Następnie grywał na tymże instrumencie w różnorakich klubach, aż w końcu trafił na studyjne nagrania filmowych podkładów i pod skrzydła Henry’ego Manciniego, dla którego wykonał między innymi słynne Peter Gunn Theme do serialu o tym samym tytule. Doprowadziło go to w dalszej kolejności do stałych orkiestracji prac innych wielkich Złotej Ery Hollywood – ze szczególnym uwzględnieniem Bernarda Herrmanna, jaki został jego mentorem. Reszta, jak to mówią, jest historią, która wbrew pozorom nie wydarzyła się dawno, dawno temu w odległej galaktyce…
Geniusz. Rewolucjonista. Wzór. Ideał. To tylko niektóre z przymiotników, jakimi przyszło określać się Johna Williamsa. Dla wielu to również najważniejszy i najbardziej poważany współczesny twórca muzyki – nie tylko filmowej – i jeden z najwybitniejszych twórców amerykańskich w ogóle. Gdy spojrzeć na jego dokonania, nie brzmi to wcale tak absurdalnie. Poza nagrodami, których nie sposób wymienić w komplecie (ponad trzysta różnego sortu wyróżnień – i ciągle dochodzą nowe!), siedmnastoma tytułami doctor honoris causa, odznaczeniami Kennedy Center Honors i Narodowego Medalu Sztuki, gwiazdą śmie… ekhm, na Hollywoodzkiej Alei Sławy oraz miejscu w Salonie Sławy Autorów Piosenek, jego spuścizną kulturową są chociażby hymny i fanfary dla czterech różnych igrzysk olimpijskich – Los Angeles ’84, Seul ’88, Atlanta ’96 i Salt Lake City ’02 (oraz Olimpiady Specjalnej w ’87). Stworzył także pakiet utworów dla telewizji NBC i jej programów informacyjnych, który jest nieprzerwanie używany od trzydziestu lat.
Przez długi okres czasu szefował orkiestrze Boston Pops, której jest dziś specjalnie wyróżnionym dyrygentem, i z którą – podobnie jak z jej londyńskim odpowiednikiem (co jest o tyle ciekawe, że Williams nie lubi latać poza Amerykę) – wciąż pozostaje w bliskich relacjach. Oczywiście współpracował i prowadził także wiele innych orkiestr, z którymi często występuje zresztą na żywo, mimo że od lat cierpi na problemy z kręgosłupem. Od 1951 roku stworzył piętnaście koncertów i ponad dwa razy tyle prac okolicznościowych – między innymi dla cesarza Japonii, na ceremonię ślubną jego córki oraz dla prezydenta Obamy, gdy ten obejmował urząd. Na dwóchsetlecie powstania odświeżył i na nowo zaaranżował również hymn USA, legendarne The Star Spangled Banner. Wszak, jeśli nie on, to któż inny mógłby się tego zadania podjąć?
Złośliwi twierdzą przy tym, że być może największym osiągnięciem kompozytora są i tak jego duchowi spadkobiercy – synowie Joseph (współtwórca i były wokalista zespołu Toto) i Mark Towner Williams (perkusista, ale też dosłownie człowiek-orkiestra, który pracował przy wielu filmach, także tych ojca) oraz córka Jennifer (piosenkarka). I to wszystko od człowieka, który wypowiedział kiedyś te oto, chyba najsłynniejsze słowa dotyczące swego niełatwego fachu:
Najlepsza muzyka w filmie to taka, której nie słyszymy.
No cóż, my słyszymy, czasem aż za bardzo i zawsze mocno na nas działa. Zatem oto dziesięć – poza Gwiezdnymi wojnami – najlepszych, najciekawszych i/lub najbardziej wyjątkowych kompozycji sztukmistrza o śnieżnobiałej brodzie z Queens, Johna Williamsa.
Co ty na to, stary? Możemy zaczynać?